W ostatnim dziesięcioleciu fani westernu (lub raczej antywesternu, bo o
westernie w klasycznej jego formie mówić już raczej nie można) nie byli przez
twórców zbytnio rozpieszczani. Złote lata filmów spod znaku „dwóch coltów” mamy
dawno za sobą i nie zanosi się, by w najbliższym czasie miało to się jakoś
diametralnie zmienić. Biorąc ten fakt pod uwagę, i moją osobistą fascynację tym
gatunkiem, z nieskrywanym zapałem obejrzałem obraz, który swego czasu, z nie do
końca dla mnie samego jasnych powodów, pominąłem. Zaginione Rona Howarda z 2003 roku, bo o tym filmie mowa, zapowiadał
się na solidne kino przygodowe, a aktorzy w nim grający: Tommy Lee Jones, Evan
Rachel Wood, Aaron Eckhart a w szczególności Cate Blanchett dawali nadzieję na,
co najmniej, mile spędzony czas… Niestety, złudne nadzieje, próżny trud –
parafrazując klasyka.
Film został „położony” przez twórców na kilku płaszczyznach. Po pierwsze
scenariuszowej: Punkt wyjścia do opowiadanej historii nie jest zły (a na pewno
nie gorszy niż w dziesiątkach innych temu podobnych filmach). Matka samotnie
wychowująca dwie dorastające córki mieszka gdzieś na pustkowiach Dzikiego Zachodu.
Uchodzi za miejscową znachorkę oraz, jak na prawdziwego kowboja przystało, para
się hodowlą bydła. Pewnego razu na ranczo powraca jej dawno niewidziany ojciec.
Przed laty opuścił rodzinę i dołączył do Indian, próbując stać się jednym z
nich. Bohaterka nie akceptuje znienawidzonego rodzica, jednak jej niechęć zostanie
odsunięta na bok, kiedy zmuszona będzie prosić go o pomoc, gdy jej córka
zostanie porwana.
Jak wspomniałem wyżej, trzon opowieści nie jest zły, szczególnie odwoławszy
się do gatunku jaki reprezentuje. Jednak, jak to zwykle bywa, diabeł tkwi w
szczegółach. Pomimo swoich widocznych ambitniejszych zapędów (ewidentne
nawiązywanie do antywesternu) filmowi nie udaje się wyjść poza oklepany
mainstream i to ten najgorszy z możliwych, bo poruszające się tylko w obrębie najczęściej
eksploatowanych schematów. Relacja córka i znienawidzony ojciec (w dodatku naturalizowany
Indianin), mająca teoretycznie największy potencjał, nie wychodzi poza
trywialne: nienawidzę, jestem zmuszona zaufać, niechętnie współpracuję, by w
końcu, zrewidowawszy poglądy, po heroicznym poświęceniu rodziciela, zmienić
wrogie nastawienie na przyjazne, a może nawet i tkliwe(?). Drodzy twórcy, nie
wystarczy do filmu wkleić ambiwalentne:
- „Mówisz mi, że
jedynym powodem, dla którego wróciłeś, była jakaś przepowiednia jakiegoś
znachora?
- Tak. Pewnie nie
to chciałaś usłyszeć. Ale taka jest prawda” - by uczynić relację bohaterów bardziej
„pogłębioną”. Ogólnie zresztą, płaskość wszystkich postaci jest kolejnym
poważnym mankamentem filmu. Najbardziej to przeszkadza w odniesieniu do
drugiego planu. Ma się wrażenie, że postacie pojawiają się tylko po to, by
stanowić tło, ewentualnie być motorem skłaniającym do działania dla głównych
bohaterów, popychając tym samym akcję naprzód. Coś na kształt manekinów, które
przebiera się w dowolne ciuchy w zależności od aktualnej potrzeby. Przykładowo,
nikt chyba z widzów nie przypuszczał, że akcja wykupienia więźniów,
przeprowadzona przez ojca bohaterki i niedawno spotkanego Indianina (ponoć znajomego
bohatera z przeszłości) może zakończyć się sukcesem (i chyba dla wszystkich
było oczywiste, kto z tej „wyprawy” powróci żywy, a kto zostanie dosłownie
wypatroszony). Dodać należy, że Cate Blanchett, czyli główna bohaterka filmu, w
tym czasie, całkowicie bezpieczna, bezczynnie czeka w obozie… Takich
niepotrzebnych scen, mających za zadanie jedynie wzbudzić nienawiść względem porywaczy
i uzasadnić działania głównych bohaterów, jest zdecydowanie zbyt wiele.
Dodatkowo, większość elementów świata przedstawionego w filmie zawrzeć można w
prostych dychotomiach: dobry Indianin – zły Indianin, piękno – brzydota, miłość
– nienawiść, dobro – zło, a nawet mężczyzna – kobieta itd. Na takiej podstawie
łatwo buduje się historię, ale nie w westernach tylko raczej w bajkach, a to chyba
nie jest gatunek, do którego twórcy aspirowali (a może?). Czuć, że za wszelką
cenę chciano się wpisać w znany szablon, dążąc do realizacji zasady, w myśl
której chcemy wciąż oglądać te same historie w nieco tylko zmienionej formie.
Większość wymienionych mankamentów dałoby się jeszcze jakoś zaakceptować,
gdyby nie silono się na kino spod znaku westernu typu: np. Bez przebaczenia Clinta Eastwooda, a w zamian zaoferowano zwykły „produkt”
dla mas. Twórcy chcieli zrobić drugiego Peckinpaha, zapomniawszy tylko, że
nieżyjący już mistrz stawiał na bohaterów z krwi i kości (Pat Garrett i Billy Kid) oraz na niesztampowość historii w
połączeniu z łamaniem przyjętych konwencji (jak to miało miejsce w Dzikiej bandzie). W obrazach Peckinpaha przemoc
istniała jako uzasadniony element całości, a nie jako cel sam w sobie. To
wszystko czemuś służyło, a kiedy oglądałem obraz Rona Howarda nie mogło opuścić
mnie wrażenie, że szafowanie brutalnością jest li tylko po to, by widzowie mogli
stwierdzić, z jakim to strasznym antywesternem mieli do czynienia. Zabieg
zupełnie chybiony, bo niekonsekwentny. Szczególnie w oczy kłuje wyzierająca zewsząd
„polityka” amerykańskiego mainstreamu, w której to dopuszcza się przemoc, ale
tylko do momentu, w którym nie wkracza ona w sferę erotyki. Bohaterów
zarzynają, rozstrzeliwują, patroszą, obdzierają ze skóry i fundują temu podobne
„atrakcje”, lecz o scenie gwałtu należy zapomnieć… Powiem więcej, nawet scena
miłosna jest cenzurowana. Chora poprawność polityczna dopuszcza pokazywanie
hektolitrów krwi utoczonej w walce, ale kawałek kobiecej piersi, to już
zupełnie inna sprawa… Wieje hipokryzją na kilometr i sprawia, że wrażenie
ukazywania nieuzasadnionej przemocy w oczach widza tylko rośnie. Wygląda to
trochę tak, jak gdyby twórcy mylnie stwierdzili, iż zwiększona jej dawka uwiarygodni
historię i dlatego wypełnili nią film po same brzegi. Ponadto jakiś potężny
rozdźwięk istniał pomiędzy obrazem a opowiadaną historią. Z jednej strony,
szczególnie na początku filmu, jest mrocznie, dramatycznie, brutalnie i wieje
beznadzieją (chociaż raczej taką sztampową w rodzaju: nikt nam nie chce pomóc, jesteśmy zdani tylko na siebie itp.),
by w połowie seansu złagodzić nastrój na rzecz przygody i indiańskich czarów. Brak
konsekwencji, jak również sztampowe, przewidywalne rozwiązania fabularne, psują
początkową atmosferę filmu.
Oczywiście w każdym obrazie(lub prawie w każdym),
nawet najgorszym gniocie, dostrzec można jakieś plusy. Czasem są one w stanie
podratować film i sprawić, że dzięki nim jest bardziej, pomimo mankamentów,
znośny. Niestety często bywa również i tak, że pozytywne elementy obrazu bywają
dosłownie przygniecione natłokiem mankamentów i nie udaje im się wpłynąć na
obraz całości. W przypadku Zaginionych
można pisać o zdjęciach, o niezłej muzyce, można wspomnieć o zaangażowanych gwiazdach,
nie zmieni to jednak faktu, iż, mimo to wciąż mamy do czynienia ze sztampowym obrazem
starającym się nieudolnie (bo powierzchownie) zbliżyć do poetyki antywesternu,
któremu jednak do pięt nie dorasta. Jako fan gatunku szczególnie nad tym
ubolewam, gdyż tak naprawdę od dwutysięcznego roku na uwagę zasługuje tylko
kilka produkcji sygnowanych mianem westernów a wśród nich: The Propozycja - Johna Hillcoata, Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez
tchórzliwego Roberta Forda - Andrew Dominika, Appaloosa - Eda Harrisa i jeszcze Prawdziwe męstwo - Ethana i Joela Coenów. Z przykrością muszę
stwierdzić, że dzieło Howarda w żadnym razie tej listy nie powiększy.
Komentarze
Prześlij komentarz