Komiks, który komiksem być nie chce




Czasem sprawdza się zasada, że jeżeli jakiś mainstream jest kinową „klapą”, to jest to dla niego najlepsza rekomendacja. Tak było swego czasu z Wyspą Michaela Baya, tak jest również i teraz w przypadku Sędziego Dredda. Powód małego zainteresowania filmem staje się jasny zaraz po zakończeniu seansu. Dredd 3D (reż. Pete Travis) to adaptacja komiksu, która nie chce się wpisywać w schematy analogicznych produkcji. Z pozoru wszystko dopasowane jest do odtwarzanego wzorca: bohater to twardziel z zasadami, który z racji zajmowanego stanowiska, czy raczej wykonywanej profesji (sędziowie w futurystycznym mieście przyszłości na swoich barkach dźwigają obowiązki trzech służb: policji/sędziów/katów) jest swoistego rodzaju superbohaterem. Przywdziewa swój „kostium” – kombinezon ochronny i specyficzny hełm ze znakiem X pomiędzy oczami – po czym rusza „w miasto” wymierzać sprawiedliwość… Wszystko w ramach przyjętej konwencji (filmów o superbohaterach) powinno się zgadzać. To jednak tylko pozory. Podstawowa różnica pomiędzy Dreddem a innymi komiksopodobnymi produkcjami wynika z zacierania się umowności świata przedstawionego. Oglądając wszystkie Spidermany, Supermany, Avengersy i inne, od początku widz zdaje sobie sprawę z czym ma do czynienia. Oddane zostaje to zarówno poprzez konstrukcję bohaterów - idealne postacie przyodziane w swoje kolorowe trykoty - oraz przez sposób prezentowania świata przedstawionego. Dredd 3D obydwie te prawidłowości, jeżeli nie łamie, to co najmniej solidnie nagina.
 
W „klasycznym” obrazie o komiksowych herosach główny bohater musi posiadać „przyziemne” wady zapewniające widowni łatwiejszą identyfikację. Na ogół jednak twórcy nie wychodzą poza sferę „prywatną” (ludzką) postaci (przykładowo Iron Man jest aroganckim, cynicznym megalomanem, a Spider-Man nie radzi sobie w stosunkach interpersonalnych w szczególności z kobietami). Oczywiście, gdy postacie nakładają swoje specyficzne „maski”, ich wady znikają, a oni ze zwykłych ludzi przeistaczają się w bohaterów ale już z przedrostkiem „super”. W Dreddzie 3D reżyser wychodzi poza ten ograny schemat, posługując się prostym zabiegiem. Ruguje całkowicie z filmu sferę prywatną bohatera. Dredd nie „staje się” obrońcą uciśnionych, on nim jest na co dzień (nie poznajemy twarzy postaci ukrytej pod hełmem). I am the law! – obrazując to sławetną maksymą sędziego. W jakie zatem niedoskonałości wyposażyć bohatera, by uczłowieczyć jego „super” naturę? Nic prostszego: wystarczy zrobić z niego pracoholika z wyraźnym ukierunkowaniem na nadgorliwość szczególnie w kwestiach przemocy (względem przestępców rzecz jasna). Co prawda wypacza to postać, ale równocześnie spełnia podobną rolę co „człowiecze” wady innych superbohaterów - zbliża widza do postaci i pozwala się z nią utożsamiać (wyczuwalne echa Brudnego Harry’ego). Któż nie zrozumie stróża prawa, który co prawda brutalnie (nie przekraczając oczywiście określonej granicy tolerancji), ale i bezwzględnie rozprawia się z „ludzkimi odpadkami” tego świata. Dobrze obrazuje to następująca scena: Ma-ma, główny antagonista, odcina przejście na całe piętro w bloku, w którym uwięzieni zostali bohaterowie. Wytaczając potężne działa przeciwpancerne zrównuje cały teren z ziemią. Gdy zostają tylko ruiny i kłęby dymu wysyła swoją „prawa rękę” wraz z pomniejszym oddziałem, by dokończyli dzieła (ewentualnie odnaleźli ciała)… W kolejnym ujęciu Ma-ma stoi na przeciwległym skrzydle budynku i wpatruje się w zadymione zgliszcza, z których dochodzą tylko odgłosy pojedynczych wystrzałów. Po chwili zapada cisza a z tumanów kurzu wyłania się postać Dredda podchodząca do barierki i wyrzucająca przez nią krzyczącego protegowanego Ma-my… Kolejne ujęcie: kobieta patrzy w dół za spadającym ciałem, podnosi głowę, by ujrzeć jak w zwolnionym tempie milcząca postać sędziego znika w mrokach unoszącego się dymu. Z tego rodzaju bohaterem będziemy mieli do czynienia. Równocześnie, dla przeciwwagi, wprowadzona zostaje postać młodej adeptki Anderson, która wraz z rozwojem akcji ewoluuje (tak, by widz robił to razem z nią) z niedoświadczonego żółtodzioba do świadomego swojej roli sędziego. Jednak i jej postać nie poddaje się prostym schematom. W scenie, w której zmuszona jest wykonać wyrok śmierci na osądzonym przestępcy, do pewnego stopnia również przełamuje schemat spotykany w analogicznych produkcjach.

Bohaterowie to jednak nie jedyny element odróżniający Dredda 3D od innych komiksowych opowieści. Drugim czynnikiem (niejako dopełniającym pierwszy) jest świat przedstawiony w filmie. Na ogół w tego typu obrazach jest to rzeczywistość pełna przemocy, ale nie tej prawdziwej, wyzierającej z każdego kąta, tylko tej bardziej domniemanej i nie do końca rzeczywistej. Przyzwyczajeni jesteśmy do oglądania ciągłych starć superbohaterów z ich, mniej lub bardziej super, przeciwnikami (superzłoczyńcami rzecz jasna), ale ta dosłowna, właściwa przemoc dzieje się gdzieś poza kadrem, nie na oczach widza. Nie ma zbyt wiele krwi, nie wspominając nawet o obrazie makabry, czy scen gore, które z natury przecież przynależą do świata przemocy. Dzieje się tak, po pierwsze, dlatego, że wciąż, jako przeciętni widzowie, nie jesteśmy przyzwyczajeni do oglądania mocno krwawych scen, a po wtóre, i chyba właśnie najbardziej dlatego, że są to historie o bohaterach, o herosach walczących o dobro, kierujących się wzniosłymi pobudkami, a zbyt dosłowne pokazywanie skutków ich czynów mogłoby naruszyć nasze wyobrażenie na ich temat - szczególnie gdy wziąć pod uwagę fakt, że superbohaterowie komiksowi są idolami przeważnie dzieci i nastolatków. Ta przesłanka prowadzi nas do konkluzji finalnej, czyli do rachunku ekonomicznego. Tutaj sprawa jest niezwykle prosta: zbyt dużo przemocy, nazbyt dosłowne jej ukazywanie, ponadto nagość i erotyka automatycznie skazują film na wyższą kategorię wiekową, a to wiąże się z dotarciem do węższego grona odbiorców, co z kolei skutkować będzie mniejszymi wpływami do kas biletowych, czyli mniejszą opłacalnością, na którą mainstream jest przecież nastawiony. Współczesny Dredd za nic ma wszelkie kalkulacje i bezkompromisowo (prawie) brnie w wyzierającą zewsząd paszczę obrazowej przemocy. Nie dość, że postać bohatera ukazana jest w sposób dosadnie przejaskrawiony, to jeszcze jego uczynki (tak jak i jego adwersarzy) są z pieczołowitością eksponowane z ukierunkowaniem na estetyzację scen przemocy (dziurawienie ciał ukazane w zbliżeniach i w zwolnionym tempie – nota bene efekt ciekawie uzasadniony przez twórców jako skutek działania narkotyku o nazwie „Slomo”).


Tym samym mniej dziwi fakt, że nowa wersja Dredda (pierwsza powstała w 1995 roku z Sylvestrem Stallone w tytułowej roli) niekoniecznie spodobała się potencjalnej grupie docelowej filmu. Oczywiście, Dredd 3D to nic więcej jak świetnie „skrojony” mainstream, skierowany jednak do węższej grupy odbiorców (co w definicji kłóci się z ideą mainstreamów). Zdecydowanie jednak bliżej temu filmowi do mrocznych widowisk SF w rodzaju Blade Runnera (sic!), niż do kolorowych historii w stylu Iron Mana. Z tego również wynika właśnie swoisty paradoks: dla osób, które lubują się w komiksach, nieprzyswajalna może być forma obrazu a dla ludzi, dla których forma stanowić mogła by zaletę, film może być pomijany, bo to przecież tylko komiks (a w domyśle: bzdura dla dzieci). Moje upodobania plasują się gdzieś pośrodku tych dwóch opcji. Z jednej strony byłem (a w przypadku pewnych tytułów nadal jestem) fanem komiksów, a z drugiej jednak, jestem już na tyle „przeżarty” popkulturową papką, że poszukuję i lubuję się w rzeczach nieszablonowych, odstających od konwencji, czego nowy Sędzia Dredd jest dobrym przykładem.

Komentarze