Pierwsze ujęcia filmu Nicolasa Windinga Refna: na ekranie pojawia się ostrze maczety. Kamera sunie po nim powoli odsłaniając intrygujący tytuł: Tylko Bóg wybacza. Jedna z kolejnych scen: bohater grany przez Ryana Goslinga przygląda się swoim dłoniom powoli zaciskającym się w pięści. Te dwa obrazy - wszędobylska maczeta oraz ręce, szczególnie głównego bohatera - powracać będą przez cały seans, nie dając widzowi spokoju, zmuszając, by traktował je nierozłącznie.
Dwóch braci żyje w Bangkoku zajmując się handlem narkotykami pod przykrywką organizowanych walk boksu tajskiego. Starszy z braci ma specyficzne upodobania – lubi nieletnie dziewczynki. Pewnego dnia przesadza, gwałcąc i brutalnie mordując czternastolatkę. Za ten czyn dosięga go kara. Do Bangkoku przylatuje matka braci (świetna, przerysowana Kristin Scott Thomas) żądna zemsty…
Można by zachowawczo napisać, że jest to film o zemście - to prawda. Jednak wtedy pytaniem otwartym pozostaje: jeżeli o zemście, to kogo na kim? Siłą obrazu jest możliwa mnogość interpretacji, co powoduje, że filmem trudno się znudzić. Godzinami zapewne będzie można o nim rozprawiać, rozkładając poszczególne sceny na czynniki pierwsze. Dla mnie osobiście - na dzień dzisiejszy - jest to film o pokucie (oczywiście jako jedna z interpretacji). Wszystko, co się wydarza podczas seansu, jest konsekwencją tego, co zrobił (śmierć ojca) i robi (m.in. narkotyki) główny bohater. Jednak jest to pokuta nietypowa, bo zadana samemu sobie. Sam bohater ją sobie wymierza tworząc majaki, które zaczynają go prześladować, powodując zatarcie granicy pomiędzy tym, co rzeczywiste a nierealne. Nie można mieć pewności, czy diabeł z maczetą czy - jak kto woli - Bóg (bo działający w imię sprawiedliwości, czy równowagi, której domaga się natura) – istnieje realnie. Co jeżeli jest li tylko odzwierciedleniem wielu postaci, przybierających konkretny kształt w głowie bohatera? Nic nie jest pewne, bo wydobywa się ze skrzywionego umysłu mężczyzny, który został skrzywdzony i nie potrafiąc inaczej, sam krzywdzi. Zepsute drzewo (matka), wydaje zepsuty owoc (syn). Konsekwencje tego są naturalne i dla bohaterów nieodwracalne. „Bo to jest moja matka!” - krzyczy bohater na swoją kobietę, gdy ta pozwoli sobie na kilka słów krytyki. Jest to jednak krzyk rozpaczy i zrezygnowania. Oznaka szamotania się w sytuacji bez wyjścia, pusty krzyk poddający się bez sprzeciwu trwającemu stanowi rzeczy. Nie można tego zmienić ani zawrócić, ale można próbować przerwać. W pewnym momencie matka zarzuca synowi, że ten cieszy się ze śmierci brata, bo tak naprawdę skrycie mu tego życzył. O ile jednak w przypadku brata mogło to być skryte życzenie, o tyle w przypadku matki, będzie to już bezwiedne, podświadome - ale jednak - działanie. W groteskowej scenie, bohater „wchodzi” na powrót do matczynego łona, bo tylko tam i tylko wtedy, czuł się naprawdę synem – kochanym i bezpiecznym. Całe życie bohatera naznaczone jest złem wynikającym z tego, co czynił i dlatego, wracając do symboliki dłoni i maczety, członki niosące cierpienie muszą być obcięte – czy to symbolicznie czy też zupełnie realnie. Równowaga musi powrócić!
Czego by nie pisać o treści filmu, jest ona tylko dopełnieniem formy. Od samego początku uderza nas muzyka i wizja, która przez cały seans utrzymuje odbiorców w – jeżeli nie transie to – posępnym, narkotycznym klimacie. Trudno to osiągnąć na małym ekranie, z cichą muzyką i podczas przerywanego seansu. Rzadko kiedy to piszę, ale ten film należy obejrzeć w kinie. Jako specyficzny „gatunek”, powinno chłonąć się go całym sobą, angażując do tego wszystkie dostępne zmysły, oddając się im z zapamiętaniem. To z tego powodu serce biło mi w rytm kroków zbliżających się na ekranie egzekutorów wyroku, dech w piersiach zapierał widok ekstazy ponętnej filmowej Mai, a twarz cofała się, gdy z mroku niespodziewanie wyłaniał się „człowiek z maczetą”. Wszystkie te obrazy nie miałyby jednak takiego oddziaływania, gdyby nie cała sfera dźwiękowa, z muzyką i efektami dźwiękowymi na czele. Można rzec, że to dodatkowi bohaterowie filmu. Ponadto reżyser wyraźnie estetyzuje przemoc, co w zderzeniu z tematem filmu wygląda przekonująco. Jest brutalnie, ale pięknie i kolorowo, jak w scenie, gdy widzimy oparte o okno, ciało matki zalane purpurową krwią. Niczym sen czy majaki człowieka chorego lub o rozdartej duszy. To wszystko, to jednak tylko słowa, substytuty, nawet w minimalnym stopniu niebędące w stanie równać się z tym, czego widz doświadcza na kinowym ekranie. Refn to mistrz, który stworzył piękne dzieło, formalnie zbliżone do jego przedostatniego kontemplacyjnego filmu Valhalla Rising, a treścią nawiązujące do najlepszych dokonań Davida Lyncha. Nietypowy obraz, który z pewnością będzie budził (już budzi) wiele kontrowersji. Niewarto jednak zanadto przywiązywać uwagę do opinii innych, bo można w ten sposób ominąć ucztę, która zapadnie w pamięć na długo, a to jest rzecz, której poszukuję i której życzę wszystkim w kinie.
"Dla mnie osobiście - na dzień dzisiejszy - jest to film o pokucie (oczywiście jako jedna z interpretacji). Wszystko, co się wydarza podczas seansu, jest konsekwencją tego, co zrobił (śmierć ojca) i robi (m.in. narkotyki) główny bohater. Jednak jest to pokuta nietypowa, bo zadana samemu sobie." - błąd, pokuta jest czymś co wyznacza się samemu sobie lub wyznacza ją kapłan po wysłuchaniu grzechów, tak czy tak zawszę jest zadana samemu sobie. Jak podmienisz słowo pokuta na zemsta, będzie lepiej. Zemsta na samym sobie jest czymś nietypowym.
OdpowiedzUsuńHm, zemsta na samym sobie? Ciekawe, ale nie to miałem na myśli. Dokładnie chodziło mi właśnie o pokutę. Bohater za swoje czyny/życie, sam wymierza sobie karę. Tą karą jest spotkanie z Bogiem/diabłem, to rzeczywiste, jeżeli przyjąć, iż jest to realna postać, lub wyimaginowane, gdyby podążyć za moją interpretacją. "Lanie", które otrzymuje jest także swoistą karą za czyny (i, tak jak ktoś napisał, stanowi fajne złamanie konwencji filmów zemsty).
UsuńOd bohatera bije przygniatająca beznadzieja i zrezygnowanie, o których wspominam w recenzji. Niby ma kobietę, ale tak naprawdę jej nie ma, niby z nią się kocha (może lepiej napisać współżyje) ale co to za miłość, niby ma brata ale jakby to był ktoś obcy, podobnie z "kochającą" matką, która przelewa czarę goryczy.
Na początku wszystko dzieje się w głowie młodszego z braci (wizje, które trudno definitywnie oddzielić od rzeczywistości) ale później, kara przybiera różne postacie, które w oczach bohatera wyglądają na tę samą osobę, a że od początku seansu przejmujemy perspektywę bohatera...
Jeżeli chodzi o zdanie: "(...)nietypowa, bo zadana samemu sobie", to chodziło mi o krąg religii chrześcijańskich - może niefortunnie tutaj zabrzmiało to słowo "nietypowa". Ponadto, to wyrażenie, pełni tu trochę rolę figury retorycznej...
Czyli główny bohater to taka dusza czyśćcowa, która uświadamia swój egoizm i pychę dzięki czemu dostępuje możliwości spotkania z bogiem. Tak?
UsuńJa bym tego aż tak bardzo w odniesieniu do religii nie interpretował, ale tak, mniej więcej, o to mi chodzi.
Usuń