Z deszczu pod rynnę

Kino mainstreamowe ostatnich latach przyzwyczaiło widzów do specyficznego obrazu seryjnego mordercy. Przeważnie są to bezwzględni szaleńcy mający jakąś "niesamowitą misję" do wypełnienia. Bardzo często ukazani są jako osoby ponadprzeciętnie inteligentne, czy wręcz genialne (Hannibal Lecter), a sposób prezentowania ich widzom, wskazuje na podziw lub co najmniej na szacunek, którymi twórcy ich darzą. Tak było w Milczeniu owiec (reż. Jonathan Demme), Siedem (reż. David Fincher), czy Kolekcjonerze kości (reż. Phillip Noyce). Mordercy pojawiający się w tych filmach ukazywani są nie jako "zwykli" ludzie, a osobnicy, w których tkwi jakaś niepokojąca "skaza". Niby wszystko jest na swoim miejscu, ale emanuje od nich wyraźny pierwiastek obcości, braku przynależności do otaczającego ich świata.

Oglądając Snowtown, australijskiego reżysera Justina Kurzela, widz może ulec nie lada zaskoczeniu, gdyż obraz mordercy (morderców) przedstawiony jest w filmie w zgoła odmienny sposób. Miałem tę niezaprzeczalną przyjemność obejrzeć film nie będąc do końca świadom z czym będę obcować. Z zasady staram się nie czytać przypadkowych opisów, a tym bardziej komentarzy, gdyż niejednokrotnie już zepsuło mi to przyjemność przyszłego seansu. Z tej perspektywy mogę napisać, że prawdziwą gratką było odkrywanie kolejnych elementów fabuły, która ostatecznie zamyka się w prawdziwej opowieści o brutalnych seryjnych mordercach działających w Australii w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Największą siłą obrazu jest ukazanie na ekranie postaci niezwykle wiarygodnych psychologicznie. Zastosowano do tego bardzo oszczędny, wręcz ascetyczny sposób. Nikt widzom "łopatologicznie" niczego nie wyjaśnia, obrazy często - na pozór - zbyteczne, mówią wszystko, a czego nie mówią – tym lepiej. Postacią kluczową w filmie jest Jamie Vlassakis, młody chłopak wraz ze starszym i dwójką młodszych braci wychowywany przez samotną matkę. Dom, w którym mieszkają, nie sprawia wrażenia oazy spokoju i miłości, a na ekranie panuje atmosfera oczekiwania na coś niedobrego - co wkrótce nadchodzi. Dzieci zostawione pod opieką sąsiada, zostają przez niego seksualnie wykorzystane. Nieudolność systemu prawnego pozostawia sprawcę bez kary. Zrozpaczona matka zaczyna szukać pomocy gdzie indziej. Wtedy to w domu pojawia się John Bunting. Opanowany, stanowczy i konsekwentny w działaniach, szybko "nakłania" zboczonego sąsiada do "dobrowolnej" przeprowadzki. Bunting zadomawia się w "wybawionej" rodzinie przyjmując (pozornie) rolę przyjaciela a nawet ojczyma. Najbardziej zadowolony z tego faktu jest właśnie Jamie, dla którego Bunting staje się mentorem. Silna osobowość powoduje fascynację i przywiązanie dorastającego chłopaka, pozbawionego jakichkolwiek pozytywnych wzorców zachowania. Od małego poniżany, widzi w swoim nowym "opiekunie" oparcie, które może pozwoli mu odmienić beznadzieję własnego losu. Spotkanie Buntinga rzeczywiście odmienia Jamiego, ale nie do końca w taki sposób, jaki by chłopak oczekiwał. Powoli na światło dzienne wychodzą prawdziwe intencje i osobowość mężczyzny o nazwisku John Bunting.

Reżyser prowadzi narrację z punktu widzenia Jamiego, dzięki temu widz jest świadkiem stopniowego przeobrażania się – dostosowywania się - do tragicznej sytuacji, w jakiej mężczyzna się znalazł. Bunting jest inteligentny, swoje poczynania "obudowuje" początkowo ideologią, z którą utożsamia się większość społeczeństwa (walka z pedofilami). Jest to zgrabna przykrywka do zakamuflowania swoich morderczych zapędów. Z początku jego celem są rzeczywiście gwałciciele dzieci i ludzie z podejrzaną przeszłością. Bardzo szybko jednak wychodzi na jaw prawdziwe oblicze oprawcy, dla którego każda odmienność czy nietypowość, przez niego samego definiowana, staje się powodem do dokonywania eksterminacji. Najstraszniejsze w tym wszystkim jest jednak to, w jaki sposób on tych mordów dokonuje. Wszystko to są zaplanowane i z jak największą skrupulatnością przygotowane tortury, które, jak się zdaje, same w sobie, są celem sprawców (Buntingowi od samego początku pomaga niejaki Robert Wagner). Przykładem dobitnie oddającym barbarzyńską ideologię morderców jest przeprowadzenie egzekucji na Troyu, przyrodnim bracie Jamiego. To morderstwo staje się swoistą inicjacją dla Jamiego, późniejszego wspólnika oprawców. Troy w młodości wielokrotnie napastował seksualnie Jamiego, gwałcąc i wyzywając go od "ciot". Fakt ten stał się doskonałym pretekstem do zaspokojenia na nim morderczych zapędów bandy. Oprawcy zaciągają ofiarę do łazienki, wsadzają do wanny (która była częstym miejscem kaźni) i bestialsko katują. Nie zabijają go jednak od razu, tylko "grają" w okrutną grę ze śmiercią. Wagner przydusza ofiarę, ale tylko do momentu, gdy dostaje rozkaz, by przestać. W tym samym czasie Bunting, który znajduje się na kilka centymetrów bezpośrednio przed twarzą dogorywającego, głęboko wpatruje się w jego gasnące oczy, szukając w nich z pasją, oznak pojawiającej się śmierci. Nie pozwala jej jednak szybko nadejść, przeciągając w nieskończoność zabawę w zaciskanie i popuszczanie liny, doprowadzając tym do granic wytrzymałości tak widza, jak i przyglądającego się temu Jemiego. Strategia przynosi pożądany rezultat (a nawet przekracza najśmielsze oczekiwania oprawców), bo Jamie, nie mogąc znieść widoku męczarni brata, sam ostatecznie zaciska na nim pętlę śmierci. Bunting sprawia, że jego podopieczny nie dość, że się przełamuje (wcześniej się buntował), to dodatkowo czyni to z "własnej i nieprzymuszonej" woli, stając się dzięki temu idealnym wspólnikiem w zbrodniach: przywiązanym, oddanym, zastraszonym i nie posiadającym własnej wolnej woli. Z obrazu wyziera nieodparta beznadzieja, jak gdyby inny, jeżeli nie lepszy, to przynajmniej pozytywniejszy świat nie istniał. To, plus tematyka filmu sprawiają, że nie jest to seans łatwy i przyjemny. Twórcy starają się zgłębić naturę zła nie popadając przy tym w moralizatorski ton, pozwalając, by to widz wyrobił sobie opinię na temat tego, czego właśnie był świadkiem.

Co najmniej dwa zdania należą się odtwórcom głównych ról. Wypaść przekonująco w sytuacjach tak skrajnie emocjonalnie od siebie różnych (sceny tortur przeplatają się z "idyllą" domowego życia) wcale nie jest tak łatwo. Szczególnie w pamięć zapada Daniel Henshall jako John Bunting. Nie przesadza, nie szarżuje, wie, jak łatwo taką postać przerysować i rozminąć się z tak pożądanym w tym przypadku realizmem. Lucas Pittaway, czyli filmowy Jamie Vlassakis, miał zadanie jeszcze trudniejsze. Jego postać jest teoretycznie prostsza do zagrania, ale to tylko pozory. Musi być niezwykle konsekwentny (a przez to mało widowiskowy), by wiarygodnie odmalować stan człowieka, który z powodu braku właściwych wzorców moralno-społecznych zagłębia się coraz bardziej w otchłań szaleństwa. W jego zachowaniu nie widać żadnego zadowolenia czy nawet akceptacji, bardziej sprawia wrażenie niewolnika niżeli partnera w dokonywanych morderstwach.

Oczywiście film przeraża tak mocno, bo oglądane na ekranie sytuacje wydarzyły się w rzeczywistości. Nie to jednak przesądza o jego dużej wartości. To, co czyni ten film wyjątkowym, to, powstrzymawszy się od oceny, chęć uchwycenie specyfiki sytuacji skrajnie beznadziejnej, której konsekwencje wstrząsnęły opinią publiczną na całym świecie.

Komentarze