Zapach Dzikiego Zachodu

Jest taka świetna scena w serialu Justified, pod koniec odcinka pierwszego, która definiuje charakter całej serii, a w szczególności stosunków panujących pomiędzy bohaterami. "Wyjęty spod prawa" Boyd Crowder i Szeryf Federalny Raylan Givens spotykają się na "nietypowej" kolacji. Po inteligentnej wymianie zdań dochodzi do strzelaniny. Nad postrzelonym Boydem pochyla się Raylan.
- Zrobiłeś to, co? Naprawdę to zrobiłeś. – z trudem wypowiada słowa Boyd.
- Przepraszam. Ale to była twoja decyzja. – odpowiada Raylan podnosząc głowę i patrząc gdzieś w pustkę. Następuje cięcie i przez kilka sekund widz ma możliwość obserwowania sceny, w której dwóch ubrudzonych węglem górników (główni bohaterowie) ucieka podczas eksplozji z kopalnianego szybu. Podtrzymują się nawzajem wiedząc, że tylko w taki sposób można przeżyć.
Muszę się przyznać, że serialem Justified zainteresowałem się dopiero po niezwykle pozytywnej ocenie jednego z moich znajomych. Co prawda już od pewnego czasu postać szeryfa Givensa, z jego nieodłącznym kowbojskim kapeluszem, pojawiała się przed moimi oczami (na plakatach promujących film czy też w zapowiedziach telewizyjnych), zawsze jednak odnosiłem nieodparte wrażenie, że będzie to kolejny "one episode/one case" serial, czyli coś czego raczej unikam. W taki oto sposób ignorowałem Justified przez cztery sezony. Jak teraz o tym myślę, to nie ma tego złego... Dzięki temu miałem przyjemność "połknąć" całe cztery pełne sezony w cztery tygodnie (co zrobiłem z ogromną przyjemnością) i doprawdy nie mogę wyobrazić sobie oczekiwania, z tygodnia na tydzień, na nowy odcinek (od stycznia, niestety, na to się zanosi).
Historia w serialu skupia się na ukazaniu losów wspomnianych już dwóch bohaterów: Szeryfa Federalnego Raylana Givensa oraz wyjętego spod prawa Boyda Crowdera. Mieszkają w miejscowości Harlan (w stanie Kentucky), która daje nikłe perspektywy dla ludzi wchodzących w dorosłość. Do wyboru jest albo mordercza praca w kopalni węgla kamiennego, albo wstąpienie na drogę przestępstwa. Dodatkowe obciążenie dla osób zamieszkujących te rejony, stanowią więzy rodzinne, które od urodzenia, z dziadka na ojca i z ojca na syna, kierują młodych na drogę występku. Dwójce bohaterów wprawdzie udaje "wyrywać" się z Harlan, ale niestety, tylko czasowo. Raylan ma więcej szczęścia (jak się później okaże, nie do końca), bo odesłany przez swoją ciotkę do większego miasta, wstępuje do akademii i zostaje stróżem prawa. Z Boydem jest inaczej. Po zakończeniu służby wojskowej, do której sam się zgłasza, wraca w rodzinne strony stając się tym (dziedzicząc schedę po rodzicach), kim stać się musi – przestępcą. Drogi bohaterów przetną się ponownie, gdy Raylan zostanie przeniesiony na posterunek mający w swojej jurysdykcji ich rodzinną miejscowość.
Receptą na sukces Justified są, przede wszystkim, świetnie nakreślone sylwetki bohaterów. Niejednoznaczni, ewoluujący na oczach widza, powoli zjednują sobie jego sympatię (pomimo że postać Raylana Givensa od początku serii wysuwa się na plan pierwszy, charyzmatycznego Boyda Crowdera pamięta się nie gorzej niż głównego bohatera – a w moim przypadku nawet bardziej). Aktorski drugi plan w filmie nie ustępuje głównym bohaterom tworząc barwny koloryt małomiasteczkowych indywiduów (na szczególną uwagę zasługują: Margo Martindale, Jeremy Davies i Neal McDonough - żeby wymienić tylko kilku).
Do świetnie nakreślonych postaci w filmie dołącza wiarygodnie i skrupulatnie odmalowany świat przedstawiony. Powolutku, z odcinka na odcinek, widz odkrywa wszystkie blaski i cienie społeczności, która urodzeniem "przywiązuje" do siebie wszystkich mieszkańców. W takim oto miejscu Raylan zmuszony zostanie do zredefiniowania samego siebie i swoich rodzinnych zależności. Czy wstąpienie do jednostki Szeryfów Federalnych zdołało zmienić wynikające z urodzenia zależności? Czy w ogóle zdołało coś zmienić? Czy może jest tak, że odznaka daje mu glejt na postępowanie, w majestacie prawa, w sposób, który i tak byłby jego udziałem, gdyby z miasteczka nigdy nie wyjeżdżał (Raylan często balansuje postępowaniem na granicy prawa i bardzo ochoczo korzysta z możliwości użycia broni – przykładowa sytuacja z "prologu" serialu, w której bohater daje czas przestępcy na opuszczenie miasta, po upłynięciu którego grozi mu śmiercią – obietnicy w konsekwencji dotrzymuje)? Z jednaj strony zastanawiające jest (z drugiej wielce wymowne), dlaczego po wyjeździe bohater nie zostaje, np. mechanikiem samochodowym, tylko wybiera pracę, która jest rewersem tego, z czego wyrósł w czasach młodości (ojciec Raylana był jednym z bardziej "szanowanych" okolicznych przestępców). Postać Boyda Crowdera, z którą skonfrontowany zostaje Raylan, od niczego nie uciekła. Po powrocie do rodzinnego miasteczka wstępuje na drogę występku stając się prawdziwym wyjętym spod prawa (Outlaw). Na pierwszy rzut oka postacie całkowicie różne, z czasem okazują się do siebie niezwykle podobne - szukające własnej życiowej ścieżki, odważnie i uparcie dążące do wytyczonego przez siebie celu. Co prawda nie pałają do siebie zbyt wielką sympatią (szczególnie Raylan) jednak związani są niewidocznym węzłem łączącym ich z przeszłością.
Dodatkowo, im historia trwa dłużej, tym mocniej widz "wpada" w realia społeczności, mając wrażenie, że jest tam tylko chwilowo, a ten wykreowany świat żyje własnym życiem nadal. Wszystkie puzzle układanki odkrywane niespiesznie pasują idealnie, dając niesamowite wrażenie, iż twórcy wymyślili całą historię (trzy sezony) nim serial się jeszcze rozpoczął.
W tym miejscu jednak, zmuszony jestem dodać dwa zdania "ale".  O ile trzy pierwsze sezony tworzą ze sobą spójną całość, tak czwarty jest nierówny. Szczególnie zauważalne jest to na początku sezonu. Akcja już nie toczy się tak gładko, a intryga nie wciąga tak bardzo. Na szczęście, od połowy sezonu sytuacja się poprawia, co jednak nie zmienia faktu, iż czwarta odsłona przygód Szeryfa Raylana Givensa jest, jak do tej pory, najsłabsza (cóż, tak wysoko ustawioną poprzeczkę bardzo łatwo strącić). Również w ostatnim sezonie, bardziej niż w poprzednich, zaczynają, jeżeli nie razić, to co najmniej zastanawiać, umiejętności strzeleckie Raylana, połączone z niesamowitym wręcz szczęściem do wychodzenia bez szwanku z najniebezpieczniejszych nawet sytuacji (najbardziej jaskrawym przykładem jest scena, w której bohater wychodzi obronną ręką – zabijając wszystkich napastników – z sytuacji, gdy jego ciężarna kobieta zostaje wzięta na zakładnika. Dodać należy, że przeciwnikami byli "żołnierze" mafii, więc nie byle przestępcy).
Powyższe drobne narzekania stanowią jednak tylko małą rysę na całości, która dzięki spójnemu scenariuszowi, wyśmienitym dialogom, zapadającym w pamięć kreacjom aktorskim oraz specyficznemu klimatowi, ma duże szanse, by ubiegać się o miano serialu kultowego. Polecam wszystkim, w szczególności tym tęskniącym za klimatem Dzikiego Zachodu, którego małe miasteczko Harlan w stanie Kentucky, jest żywym odzwierciedleniem.

Komentarze

  1. Dobry tekst. Zgadzam się z oceną co do serialu, z tą różnicą, że mi 4 sezon podobał się w całości, nie miałem wrażenia jakiegoś spadku formy. Mniej mi się za to podobał początek premierowego sezonu, pierwsze 5-6 epizodów, które skonstruowane były trochę jak procedural. No ale rozkręcił się znakomicie. Też czekam na 5 sezon.

    Nawiasem, jakbyś szukał czegoś podobnego, warto zainteresować się serialem "Banshee" który powstał wyraźnie na fali powodzenia "Justified" i który też jest bardzo cool i westernowy; i również ma fajnie wykreowanych charyzmatycznych bohaterów, ale jest bardziej przegięty i niegrzeczny. Więcej dynamiki, przemocy, seksu, pięknych kobiet... Takie trochę "Justified" dla dorosłych; bardzo ładnie zrealizowane i wcale niegłupio napisane.

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie szykuję się do oglądania "Justified". I też bardzo polecam "Banshee". Zjada na śniadanie całe dzisiejsze kino akcji.

    OdpowiedzUsuń
  3. Mi też się serial bardzo podobał - póki co zatrzymałem się na 3 sezonie, ale planuje nadgonić.

    Wg mnie najlepszy był sezon pierwszy. Schemat "one case per episode" (który uskuteczniali na początku 1 sezonu) mi bardzo pasował - był oldschoolowy, nie taki jak w CSIach, czy NCISach gdzie jest grupka aktorów, którzy beznamiętnie wygłaszają, mniej lub bardziej, naukowe wykłady i jest raczej nudno, tylko każdy epizod stanowił bardzo fajną, kompletną, "pulpową" całość, a w tle ciągnęli wątki, które znalazły rozwiązanie pod koniec sezonu. W 2 sezonie, kiedy, bardziej typowo dla współczesnych seriali, położyli nacisk na epicką historię, która ciągnie się przez cały sezon, też było fajnie, ale jeden czy dwa wątki były trochę głupie, wiec IMO było minimalnie gorzej.

    OdpowiedzUsuń
  4. Po pierwszym sezonie miałem podobne wrażenie odnośnie początkowych odcinków, jednak teraz inaczej na to patrzę. Te wyglądające jak niepowiązane ze sobą epizody, w moim odczuciu, były po to, by nieśpiesznie zapoznawać widza z lokalnym kolorytem społecznym – że go tak nazwę. Faktem niezbywalnym natomiast pozostaje to, iż trzeba te początkowe partie serialu przeczekać, by móc naprawdę "wpaść" w prezentowaną historię (chociaż mnie Boyd "kupił" już w pierwszym odcinku i "musiałem" zobaczyć co z nim będzie;)
    "Banshee" u mnie czeka aż uporam się z całością "Breaking Bad" (no, chyba, że nie wytrzymam;).

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz