Szaleniec na miarę naszych czasów

Prowokacyjnie i trochę z przekąsem mogę powiedzieć, że trzydzieści sześć lat oraz trzech części do wprawy potrzebował George Miller, by stworzyć twór niemalże maistreamowo idealny. Mad Max: Na drodze gniewu (Mad Max: Fury Road) wyróżnia się wśród wszystkich remake’ów, uwspółcześnień czy też innych temu podobnych tworów, nie tylko faktem, iż zabrał się za niego twórca oryginału.W tym filmie po prostu wszystko pasuje: od scenariusza po reżyserię, od scenografii po efekty specjalne, od psychologii postaci po aktorstwo. Ciśnie się na usta pusty, ale jakże celny frazes: "napędzana czystą adrenaliną przyjemność".
Nowy szalony Max należy do licznej grupy filmów, której główny element stanowi nieprzerwanie pędząca akcja. W filmach takich fabuła stanowi czynnik drugoplanowy, ustępując miejsca realizacyjnym fajerwerkom. Nie inaczej jest i w tym przypadku.
Przemierzający samotnie pustynne tereny, Max (Tom Hardy) zostaje porwany przez bandę lokalnych dzikusów. Trafia w sam środek konfliktu, który sprawi, że zmuszony będzie połączyć siły z Cesarzową Furiosą (Charlize Theron). Od tego momentu razem odpierać będą ataki chord wszelkiego rodzaju odmieńców… I to tyle - to już jest cała fabuła. To jednak wystarcza, gdyż główną rolę pełni tutaj pędząca "na złamanie karku" akcja.
Zrobić film, który będzie angażował widza całkowicie, wcale nie jest tak łatwo. Nietrudno przeszarżować, sprawić, że oglądający przestanie zajmować się tym, co widzi na ekranie, czekając jedynie na zakończenie kolejnej sceny. W swojej klasie Miller wydaje się mistrzem. Wszystkie sceny akcji są perfekcyjnie zaplanowane, wyważone w taki sposób, by nie razić powtarzalnością ani zbytnią intensywnością. Stopniowo wprowadzane są nowe urozmaicenia służące ciągłemu zaangażowaniu zmysłów widza. Podane jest to według słynnej maksymy Hitchcocka (tej o trzęsieniu ziemi i o rosnącym po nim napięciu). Wszystko pomyślane jest w taki sposób, by dawać zadowolenie, nie budząc jednocześnie wrażenia niedosytu. Możemy mieć pewność, że jeżeli jakiś element pojawi się podczas seansu, to zostanie on, dla naszej przyjemności, wyeksploatowany do samego końca. Gdy, przykładowo, pod koniec filmu wprowadzeni zostają bohaterowie przemieszczający się na "tyczkach", widz może być pewien, że Max na takiej tyczce ostatecznie także skończy. Dostrzegalna jest również subtelna, jeżeli nie gra, to zabawa z mainstreamowym widzem. Miller komponuje swój obraz ze znanych klocków (pisząc obrazowo), niektóre części składowe budowli przesuwając, tudzież pozbywając się ich całkowicie. Kto liczył, na przykład, na przeciągające się w nieskończoność kilkunastominutowe finałowe starcie głównych bohaterów z antagonistami, (raz po raz podnoszącymi się z martwych) może się nie lada zdziwić. Również wątek Maxa i Furiosy, aż prosił się o jakiś tandetny miłosny element. Zduszony on został  jednak w zarodku, pozostawiając przyjemne wrażenie niedosytu. Reżyser przekierowuje ten, musowy w kinie głównego nurtu, element na drugi plan, gdzie nikomu nie powinien już przeszkadzać. Twórcy filmu udanie balansują pomiędzy elementami mainstreamu naginając je ku uciesze swojej, z takim kinem obytej, widowni. Czuć w najnowszym Maxie szacunek do widza, co jest elementem bodajże kluczowym.
Jednak wszystkie wysiłki twórców spełzłyby na niczym, gdyby nie dobrze rozpisane postacie. Pomimo że tytuł mówi w sposób jednoznaczny, kto będzie głównym bohaterem, film ma ich aż dwoje. Furiosa jest pełnoprawnym pierwszoplanowym charakterem nie odstępującym Maxa nawet o krok (czasem nawet go wyprzedzając). Dzieje się tak zarówno z powodu jej znaczenia dla rozwoju fabuły, przede wszystkim jednak z powodu charyzmy bohaterki. W tym miejscu dochodzimy do kwestii aktorów. Naprawdę ciężko wskazać, które z nich stworzyło sugestywniejszą postać. Charlize Theron miała łatwiejsze zadanie, bo nie musiała mierzyć się ze wzorcem wyrobionym przez Mela Gibsona w trzech poprzednich odsłonach serii. Nie zmienia to jednak faktu, że jej bohaterka jest silną osobowością zdolną zawładnąć przestrzeń ekranową każdej postaci. Tak mogłoby się również stać w przypadku Maxa, gdyby nie zagrał tej roli Tom Hardy. Muszę oddać głęboki pokłon w stronę aktora. Tworzy on z jednej strony postać jeszcze bardziej małomówną niż pierwowzór, z drugiej jednak bardziej ekspresyjną w działaniu. Nie może opuścić mnie wrażenie rewolwerowca na wzór postaci granych przez Clinta Eastwooda, która załatwia to co ma do zrobienia i niepostrzeżenie wyrusza w swoją stronę (w stronę zachodzącego słońca, rzecz jasna).

W kontekście głównych bohaterów wspomnieć należy o udanym zabiegu związanym z retrospekcjami (a właściwie z ich brakiem). Rozbudowane przybliżanie historii poszczególnych postaci mogłoby popsuć wydźwięk całego filmu, gdyż zmusiłoby twórców do przymusowego zwolnienia akcji. Film zapewne nie byłby tym, czym jest teraz. Pozbywając się wyjaśnień z przeszłości twórcy pieką dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony, nie muszą zwalniać akcji, z drugiej, wprowadzając element kontrolowanej tajemnicy (bądź, co bądź Furiosa w kilku zdaniach opowiada o swoich losach, natomiast Max ma te swoje koszmarne wizje z przeszłości), przyjemnie łechcą inteligencję widza.
 
W ostatniej scenie filmu Max pozdrawia skinieniem głowy Furiosę i znika w tłumie ludzi. Mam nadzieję, że ta subtelna furtka prowadząca do kolejnej odsłony przygód bohatera, zostanie przez twórców wykorzystana i już niedługo ujrzymy kolejne przygody szaleńca zwanego Maxem.

Komentarze