Czy pociągniesz za spust?




Drugi film w filmografii Ti Westa jest wyjątkowy. Zazwyczaj reżyser obraca się w kręgu obrazów grozy nawiązujących klimatem i konstrukcją do lat 80. W przypadku filmu Trigger Man z 2007r. jest inaczej. Twórca Domu diabła (The House of the Devil, 2009) sięga po prawdziwe wydarzenia i tworzy obraz z popularnego ostatnio gatunku mockumentu. Mamy rozedrgane ujęcia "z ręki" oraz zupełnie nieznaną obsadę. Również napis z początku filmu informuje widza, że historia inspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami. Ma to wpływać na zwiększenie wrażenia realności sytuacji, w której znaleźli się bohaterowie. Ten film jednak nie jest jakimś tam mackumentem, a dramatem z przewagą dreszczowca w jednym, czyli obszarem, w którym reżyser porusza się swobodnie. 
Historia jest na tyle znana, że trudno o fabularne zaskoczenie. Trzech znajomych wybiera się na polowanie. Po pewnym czasie bohaterowie z łowców stają się zwierzyną łowną. Każdy, kto przed seansem chociaż trochę czytał na temat filmu, zdawał sobie sprawę, że w pewnym momencie "ktoś" na naszych bohaterów zacznie polować. Czy z takiej pozycji wyjściowej można zrobić trzymający w napięciu dreszczowiec? Ano, wychodzi na to, że można. Powiem szczerze, że już dawno żaden obraz nie trzymał mnie "za gardło" tak,  jak zrobił to Trigger Man. Ti West doskonale panuje nad obrazem, bardzo świadomie kontrolując emocje widza. Na samym początku mamy powolny, można napisać, że wręcz ślamazarny wstęp. Zastanawiałem się, dlaczego na początku filmu kamera podąża za jednym z bohaterów, udającym się do sklepu po papierosy. Przecież ta scena nic do obrazu nie wnosi. Czy aby na pewno? Stanowi ona wstęp, wprowadza widza w nudę wyprawy, która nagle przeistoczy się w nieprzerwany koszmar (ponadto ugruntowuje ramy gatunku, który reprezentuje). 
Nasi bohaterowie przyjeżdżają do lasu i rozpoczynają wędrówkę. Idą, idą i nic się pozornie nie dzieje. Przyjechali, by sobie postrzelać, a tu wychodzi na to, że nie ma do czego. Reżyser daje nam, raz za razem, możliwość patrzenia celownikami optycznymi na otaczający świat, po to tylko, by "szarpać" nasze nerwy. Za każdym razem, gdy któryś z bohaterów "składa się" do strzału jesteśmy przekonani, że gdzieś pomiędzy konarami drzew, w końcu natkniemy się na jakiś złowrogi cień, jakąś postać - cokolwiek. Igranie w ten sposób z emocjami doprowadza widzów do wrzenia. Przecież w końcu graniczny moment spotkania z "obcym" musi nastąpić (czy nie o tym jest ten film?). I rzeczywiście następuje. Od tego momentu reżyser nie daje nam już żadnego wytchnienia, a wręcz przeciwnie. Podążając za bohaterami sprawia, że czujemy się osaczeni niczym oni (zwierzyna łowna). Przekonująco rozegrane to zostaje w warstwie psychologicznej, gdzie w głównym bohaterze dochodzi do przemiany. Nie ma dokąd uciekać, próżne lamenty i panika, pozostaje już tylko konfrontacja z nieznanym. Tylko czy będzie w stanie podnieść rzuconą mu rękawicę? W każdym z nas, zdaje się mówić reżyser, drzemie jakieś zwierze. Czy będziemy potrafili dominować?
Trigger Man to niezwykłe kino nastroju. Znaczenie ma trzask gałązki, metaliczne stukanie w rurę – wszystko. Rozedrgany obraz sprawia, że nie jesteśmy pewni czy czegoś przypadkiem (jak bohater) nie przegapiliśmy. Forma filmu z rozmysłem staje się sprzymierzeńcem reżysera, który atmosferą wspartą  prostą, "pulsacyjną" muzyką i sposobem filmowania potęguje element zagrożenia, który musi znaleźć ostatecznie ujście. Strzały, które na końcu padają, są niczym pytania o to, kim byliśmy, kim się staliśmy, a może o to, czy jesteśmy świadomi tego, co od zawsze w nas drzemie?
Tak jak wszystkie dreszczowce, tak i ten posiada jedną naczelną wadę – jednorazowość. Obawiamy się nieznanego, dlatego ciężko wzbudzać obawy ponownie, gdy już wiemy "kto, gdzie i jak". Z tego powodu, tym którzy jeszcze filmu nie widzieli, radzę przed seansem wyrzucić wszystkich z pokoju, słuchawki nałożyć na uszy, zgasić światło, podkręcić dźwięk i rozkoszować się w pełni doznaniami, jakich nie powstydziłby się nawet sam król suspensu.

Komentarze