Nienawistna czwórka - czerwiec




Kill Command /2016/ - reż. Steven Gomez

W warstwie scenariuszowej prosty, ale nie prostacki, w warstwie efektów specjalnych skromny, ale nie tandetny. Pomimo niebogatej treści, film broni się zaskakująco skutecznie. Fajny klimat przywodzi na myśl wcześniejszy o trzy lata, i o wiele lepszy, film: Maszyna (The Machine, reż. Caradog W. James, 2013). Podobieństwo pomiędzy tymi dwoma obrazami da się zaobserwować w warstwie realizacyjnej (B klasowe rozwiązania) ale również i w ideowej.


Maszyny przejmują kontrolę nad światem, a bezbronni ludzie mogą się temu procesowi jedynie przyglądać. Ich miejsce zajmie ktoś (coś) inny – lepszy. Nie będzie to maszyna – nie całkiem, a hybryda – połączenie człowieka z elektroniką. W latach 80. ludzie bali się, że świat zostanie zawładnięty przez maszyny jak w Łowcy androidów (Blade Runner, reż. Ridley Scott, 1982), czy Terminatorze (reż. James Cameron, 1984). Dzisiaj strach łączy się z ingerencją "elektroniki" w ciało ludzkie. Odzwierciedleniem tych obaw w filmie jest postać pani technik (Vanessa Kirby). W dzieciństwie przeszczep elektronicznych implantów uratował jej życie, dzisiaj jest skrzyżowaniem  człowieka z komputerem.


Dzięki swoim "umiejętnościom" potrafi kontrolować wszelkie techniczne aspekty życia zewnętrznego (przykładowo może na odległość rozbroić/uzbroić broń, o wyszukiwaniu różnego rodzaju informacji w swojej głowie, niczym w komputerowej bazie danych, nie wspomniawszy). Pytaniem otwartym pozostaje, ile w niej (tej "istocie"), pozostało z człowieka? Która z osobowości podejmuje decyzję – ta mechaniczna, czy ludzka? Zakończenie filmu jest niejednoznaczne i w mojej interpretacji niezbyt korzystne dla rodzaju ludzkiego.
Ocena 6-7/10




Wicked City (Yojutoshi) /1987/ – reż. Yoshiaki Kawajiri

Moim skromnym zdaniem jest to najbardziej udany film Kawajiriego. Lepszy od Vampire Hunter D: Żądza krwi (Vampire Hunter D: Bloodlust, 2000), a nawet od Ninja Scroll (Jubei ninpucho, 1993), bo posiada najwięcej, tak ulubionego przeze mnie, pierwiastka szaleństwa. Czego w tym filmie nie ma: potężna złowroga metropolia, świat ludzi przeplatający się ze światem demonów, intryga, humor, przemoc, uczucie, piękne kobiety, perwersja, poświęcenie, nienawiść, poniżenie, gwałt, horror i wiele, wiele więcej, a podlane to jest pysznym sosem klimatu tandetnych filmów lat 80.


Bezkompromisowy, hołdujący pierwotnym instynktom, nie zważający na żadne ograniczenia stawiane tylko  przez komercyjność produktu. To się nazywa mainstream! Obraz, który za nic ma posądzenia o szerzenie pornografii, przemocy, czy też o mizoginie, a na dodatek skierowany jest do widza masowego. Wszystkie wymienione elementy są stałą częścią składową obrazów Kawajiriego, jednak ostatni wiedzie wśród nich (nie)chlubny prym. Służebna i poddańcza funkcja kobiety wobec mężczyzn, to znak rozpoznawczy reżysera, któremu wierny jest bodajże we wszystkich swoich dziełach (w tym filmie widzimy bodajże apogeum).


Wynika to zapewne, po części, z azjatyckiej mentalności twórcy, jednak najbardziej z męskiej widowni, do której adresowany jest obraz. Muszę przyznać, iż pomimo, że zdaję sobie sprawę z "manipulacji" reżysera, poddaję się jej z chorobliwą przyjemnością, hołdując własnej pierwotności.
(Ocena 8/10 i film trafia do grona moich ulubionych)




Zombie Fight Club (Zhi Yao Yi Fen Zhong) /2014/ - reż. Joe Chien

Swojego czasu pożyczyłem komuś jeden z moich "odjechanych" filmów azjatyckich (zdaje się, że jakiś japoński). Na drugi dzień ta osoba poprosiła mnie bym już jej więcej żadnych filmów nie pożyczał;) Zrozumiałem wtedy, że jestem tym kinem tak bardzo przesiąknięty, że nie zauważam już różnicy. Okazuje się, że dla przeciętnego zjadacza chleba, kontakt z co niektórymi tytułami może wywoływać szok.
 

Taki jest właśnie z Zombie Fight Club. Ktoś powie, że to kiczowate (szczególnie efekty specjalne), przerysowane, tandetne i bazujące na pierwotnych instynktach samczych (te wszystkie azjatyckie długonogie laski). Ja natomiast napiszę, że te wszystkie zarzuty, są zasadne, ale w tym właśnie tkwi cały urok tego filmu. Kicz i przerysowanie doprowadzono tutaj do perfekcji. Główną natomiast siłą filmu, jest utrzymujące się na niezwykle wysokim poziomie tempo akcji. Seans minął jak z przysłowiowego bicza strzelił.


Ponadto da się zaobserwować wiele nawiązań filmowych, począwszy od tego oczywistego związanego z tytułem anglojęzycznym, poprzez The Walking Dead (2010) i Raid (Serbuanmaut, reż.Gareth Evans, 2011). By dopełnić grindhouse’owy charakter obrazu, po ekranie pomykają tabuny skąpo ubranych bohaterek wyjętych jako żywo z filmów spod znaku trzech X. Abstrahując jednak od całej, dla jednych lepszej, dla drugich gorszej, warstwy wizualnej, film może skłonić do całkiem niebanalnej refleksji. Pomimo swojej kiczowatości i przerysowania twórcy traktuje widza bardzo poważnie, a to się chwali.
(Ocena 6-7/8)




Żywot Matsuko (Kiraware Matsuko no Issho) /2006/ - reż. Tetsuya Nakashima

Jeżeli istnieje gatunek filmowy za którym jakoś specjalnie nie przepadam, to będzie to musical. Nie przemawiają do mnie wyśpiewywane kwestie wsparte nierzadko tanecznymi pląsami. Są na tym polu oczywiście wyjątki (np. Phantom of the Paradise, reż.Brian De Palma, 1974), ale ogólnie, to zupełnie nie moja "bajka". Do Żywotu Matsuko podchodziłem z dużymi obawami z powodu gatunku jaki sobą reprezentuje, ale również i ze sporymi nadziejami, ze względu na osobę reżysera. Tetsuya Nakashima i w tym przypadku mnie nie zawiódł, tworząc obraz niesamowity.



Mamy tutaj do czynienia z dramatem w swojej wymowie skrajnie beznadziejnym - takim, który nie daje bohaterce żadnej nadziei. Wygląda to tak, jak gdyby świat sprzysiągł się przeciwko niej doświadczając boleśnie, na każdym etapie jej życia. Reżyser obrazuje beznadzieję i małość jednostki w konfrontacji z nieprzyjaznym losem. Nikt i nic nie jest w stanie odwrócić ciążącego na niej fatum. Dramat bohaterki jest niewyobrażalny do tego stopnia, że gdyby był opowiedziany w formie innego gatunku, mógłby wydać się widzom groteskowy, czy wręcz śmieszny.



Tutaj, na szczęście, przychodzą na pomoc reżyserowi ramy musicalu, w którym to wolno prawie wszystko. Uzasadnione jest to zresztą fabularnie zamiłowaniami oraz zawodem bohaterki (poznajemy ją jako szkolną nauczycielkę śpiewu). Reżyser odtwarza jej życie, a w nim wszystko "gra, tańczy i śpiewa". Czy to radość, czy smutek, zadowolenie czy ból, wszystko to w konwencji musicalu. Dawno żaden film nie poszarpał tak mocno moich emocji (no, może poza Kawaki, 2014, tegoż samego reżysera, ale o tym napiszę więcej może innym razem).
(Ocena 8/10)

Komentarze