Nienawistna czwórka – luty






Sweetwater /2013/ - reż. Logan Miller

Zaczyna się schematycznie i raczej sztampowo. Dwójka podróżników zostaje "ukarana" za zjedzenie owcy pasącej się na terenach należących do kościoła Proroka Josiaha (Jason Isaacs). Jest to pierwszy z dwóch głównych wątków w filmie. Okazuje się jednak, że podróżnicy powiązani byli z lokalnym politykiem, dlatego do ich poszukiwania wysłany zostaje Szeryf Jackson (brawurowy Ed Harris). Drugi wątek w filmie skupia się wokół pary osadników: Sary (January Jones) i Miguela (Eduardo Noriega). Oni również popadają w konflikt ze wspomnianym Prorokiem. Próby strzeleckie pary zakochanych jasno pokazują, kto się będzie dla fabuły bardziej liczył. Początkowo film trąci trochę sztampą oferując widzom ograne schematy i przewidywalne rozwiązania. Przykładowo, czarny charakter jest na wskroś przesiąknięty złem, jak stereotypowy fanatyk religijny. To trochę nudzi.


Na szczęście, po czterdziestu minutach na ekranie robi się o wiele bardziej ciekawie. Główna bohaterka bierze sprawy w swoje ręce ratując tym siebie i cały film. January Jones wyśmienicie odnajduje się w roli nawróconego "upadłego anioła", który na powrót zmuszony jest przyodziać "kurewskie" ciuchy. Jej zemsta jest niczym wentyl, przez który ulatuje cała sztampowość filmu. Będzie bezwzględnie, pomysłowo, zabawnie ale również brutalnie i stylowo. Najważniejsze jednak, że w końcu niesztampowo. Finał, od bezwzględnego "wykończenia" żon Proroka, po samą jego śmierć, w dobrym stylu podsumowuje zmagania bohaterki. Sweetwater nie jest może dziełem wybitnym ale całkiem udanie zaspokaja apetyt widza złaknionego nowych historii prosto z dzikiego zachodu.
Ocena 6-7/10 (dodatkowy punkt za January Jones)





Bridget Jones 3 (Bridget Jones's Baby) /2016/ - reż. Sharon Maguire

W sumie, to nie wiem czego się spodziewałem, bo efekt był raczej łatwy do przewidzenia. Film jest tak sztuczny, jak sztuczna jest twarz głównej bohaterki po ingerencji chirurga plastycznego. Lekkość części pierwszej filmu uleciała zupełnie pozostawiając tylko cmentarzysko wyświechtanych, wszystkim od dawna dobrze znanych, mało śmiesznych skeczy. Szkoda mi było Colina Firtha, który próbował usilnie być trochę mniej drewniany niż zakłada tego scenariusz (niestety, przykro mi chłopie – nie udało ci się).


Zdaję sobie sprawę, że nie ja byłem targetem dla twórców filmu, ale nawet moja kobieta, z którą (i dla której) to obejrzałem, częściej ziewała niżeli się śmiała. Panuje ostatnio moda na wskrzeszanie hitów sprzed kilkunastu lat. W tym przypadku jednak przypomina to trochę reanimację pacjenta, który od dawna powinien leżeć w grobie. Na domiar złego końcówka filmu  pozostawia otwartą drogę do kontynuacji – strach się bać.
Ocena 4/10





Oczy matki (The Eyes of My Mother) /2016/ - reż. Nicolas Pesce

Film Nicolasa Pesce należy do kategorii debiutów, które wprost uwielbiam. Niepokojący, drapieżny, bezkompromisowy, pomysłowy, a co najważniejsze, świeży. Takie filmy zawsze ogląda się z uczuciem rosnącej ekscytacji. Czuć w nich młodzieńczy żar, który przeważnie udziela się widzom (mi z pewnością). Gatunek, temat oraz wykonanie dawały realne szanse na walkę o miano filmu roku. Tak, gdzieś w połowie seansu mój podziw dla filmu urósł tak wysoko, że stamtąd można już było tylko spaść… co się w sumie stało. Co prawda, dzieło młodego reżysera nie rozbija się całkowicie, jednak swój "idealny" kształt bezpowrotnie traci.


Ostatni z trzech rozdziałów o wymownej nazwie "rodzina" rozczarowuje. Stanowi on tyleż naturalną, co schematyczną konsekwencję działań bohaterki. Razi to tym bardziej, gdyż początkowe dwa rozdziały na tę przypadłość nie cierpiały, a wręcz przeciwnie. Nie zmienia to, rzecz jasna faktu, że Oczy matki stanowią jedną z ciekawszych propozycji dla amatorów oryginalnych pomysłów z pogranicza zmysłowej ekstremy i dlatego pomimo tej końcowej nieznacznej wpadki, gorąco polecam.
Ocena 7/10





Doktor Strange (Doctor Strange) /2016/ - reż. Scott Derrickson

Pomimo mojej dużej sympatii do komiksowych superbohaterów, postać Strangea nigdy mnie jakoś szczególnie nie interesowała. Seans filmu utwierdził mnie tylko w moich przekonaniach. Jest jakiś lekarz, jakiś wypadek, jakieś zaklęcia, jakiś czarodziej… kiepsko to wyglądało już w papierowym pierwowzorze. Duży ekran jeszcze bohatera "zmniejszył". Najbardziej drażni brak jakiejkolwiek inwencji twórczej.


Ostała się tylko sucha kalkulacja producentów, która dokonuje "wycinki" dzieła wedle niezmiennej od lat, wcześniej przygotowanej, formy. Nic nie zaskakuje, nic nie ekscytuje, nic nie zachwyca i, co najgorsze, nic nie bawi. Całkowita pomyłka porównywalna z wpadką Ant-Mana (reż. Peyton Reed, 2015), który w ostatecznym rozrachunku oferował widzom jednak trochę więcej. Mam pretendenta do miana najsłabszego filmu roku.
Ocena 4/10

Komentarze