W poszukiwaniu ducha przeszłości




Po "pseudofilozoficznym" Prometeuszu (Prometheus, 2012) Ridley Scott zapowiedział powrót do korzeni serii. Jak obiecał, tak też uczynił. Jednak pojawienie się Obcego: Przymierze (Alien: Covenant, 2017, reż. Ridley Scott) wzbudziło momentalnie krytykę. Wypominano reżyserowi, między innymi, rzekomy prymitywizm filmu. Czy słusznie? Wszystko zależy od tego, co uznamy za prymitywne. Reżyser realizuje swój film wzorcowo dramaturgicznie. Akcja rozwija się z wolna, stopniowo coraz bardziej angażując uwagę widza.


Za podstawę fabularną posłużyła twórcom wyprawa kolonialnego statku "Przymierze" na odległą planetę. W wyniku "nieoczekiwanego przypadku" nadarza się okazja do eksploracji innej planety, która dobrze rokuje jako materiał dla przyszłych kolonistów. Bohaterowie bardzo szybko na własnej skórze przekonają się, dlaczego osiedlenie się na niej nie jest najlepszym pomysłem.


Nieprzypadkowo brzmi to jak fabuła filmów z lat 80. Reżyser za wszelką cenę próbuje przywrócić ducha pierwszej części Obcego (Alien, 1979) i do pewnego stopnia mu się to udaje. Oczywistym jest, że nie uświadczymy tutaj typowej "rzeźni"(chociaż to może nie do końca odpowiednie słowo) znanej z kolejnych części cyklu. Ambicje reżyser ma nieco większe. Będzie natomiast rozwinięcie rozważań filozoficznych rozpoczętych w Prometeuszu. Scott podejmuje polemikę w kwestii "człowieczeństwa" maszyn i ludzkich ograniczeń. Nie ma tutaj, rzecz jasna, niczego rewolucyjnego, albo chociażby intrygującego, jak to miało miejsce w innym, mało znanym szerokiej publiczności, rewelacyjnym filmie Maszyna (The Machine, 2013, reż. Caradog W. James). Wydaje mi się jednak, że nie o to reżyserowi chodziło. Jego zamierzeniem było dokończenie wizji, jaka zrodziła się w głowie twórcy wiele lat temu. I tak też się stało. Dzieje się to, na szczęście, bez fabularnych "fajerwerków" i zbędnych udziwnień. Można powiedzieć, że Scott serwuje widzom takie trochę klasyczne kino lat 80. w trzydzieści lat później.


Aktorsko, Katherine Waterston godnie zastępuje (chociaż zbyt wiele do zagrania nie ma) damskie bohaterki serii, ostatnią (wyjątkowo nielubianą przeze mnie Noomi Rapace) nawet przegoniwszy. Natomiast absolutną gwiazdą filmu jest oczywiście Michael Fassbender w podwójnej roli cyborga. Postacie przez niego kreowane z jednej strony są do siebie bardzo podobne, ale jednocześnie tak różne w środkach aktorskiego wyrazu. Walter jest posłuszny, stanowczy, ufny i zdolny do poświęceń. W jego postępowaniu nie dostrzeżemy nawet śladów wyrachowania. David jest jego charakterologicznym przeciwieństwem. Od samego początku dalece samoświadomy, kierujący się własnymi niejednoznacznymi intencjami - zupełnie jak ludzie czy może lepiej należałoby napisać: nadludzie? Z jego postaci bije takie "przerażające" spokojne zimno. Widać, że na tych postaciach Scott skupił większość swojej uwagi. Ogólnie, cały film wydaje się być nieźle przemyślany. Nawet przez wielu krytykowany "przewidywalny" finałowy "twist" jest w filmie całkowicie zamierzony. Twórca bezbłędnie pogrywa z widzem nie w kwestii: "czy to on?", tylko: "w którym momencie się ujawni?" i należy napisać, że czyni to po mistrzowsku.


Nowy film Ridleya Scotta wpisuje się w panującą dzisiaj w amerykańskim kinie modę na "odświeżanie" trendów z lat 80.  Moim zdaniem Przymierze na tym tylko zyskuje. Oczywiście, o żadnym przełomie mowy być nie może, jednak wciąż jest to kawał solidnie zrealizowanego kina dla ludzi spragnionych dobrej rozrywki oraz, co ważniejsze, naprawdę godna kontynuacja kultowej serii.

Komentarze