(Nie)spodziewany powrót




Wiele osób obawiało się powrotu Miasteczka Twin Peaks (Twin Peaks, 2017, reż. David Lynch). Z obiektywnego punktu widzenia wydaje się to zupełnie niezrozumiałe. Po pierwsze - to jest David Lynch, a po drugie - wszystko zostało zaplanowane już dwadzieścia pięć lat temu (twórcy mieli "trochę" czasu na dopracowanie szczegółów).


Opowiadana historia płynnie przechodzi, od zakończenia drugiego sezonu, przenosząc się o ćwierć wieku w przyszłość, czyli do widza teraźniejszości. Agent Cooper (Kyle MacLachlan) może wrócić z "pokoju za czerwoną kotarą" pod warunkiem, że wymieni się z będącym od dwudziestu pięciu lat w naszym świecie doppelgangerem. Sobowtór jednak bardzo dobrze zaadaptował się w swojej rzeczywistości i ani myśli wracać. Pomimo tego Agent Cooper powraca, jednak trwa w "półświadomości" niepozwalającej na pełne przejęcie kontroli nad ciałem. Równocześnie FBI odnajduje zwłoki (niekompletne) Majora Briggsa (Don S. Davis), które zniknęły przed laty w niewyjaśnionych okolicznościach. Smaczku całej sprawie nadaje fakt, iż znaleziony trup pozbawiony został głowy, a przeprowadzone badania wskazują na jego wiek przed zniknięciem…


Oczywiście, to co napisałem jest jedynie wyrywkiem ogromu różnorodnych, mniej lub bardziej, dziwacznych sytuacji, z którymi widz zostanie skonfrontowany. Czuć tutaj fascynację i miłość twórców do opowiadanej historii. Nie biorą, przysłowiowo, żadnych jeńców, nie kłaniają się producentom, bo nie muszą. Niesamowity kolaż obrazu, dźwięków, muzyki, postaci, aktorów, humoru, dramatu oraz grozy. Oczywiście nie polecam zabierania się za seans bez znajomości lub przypomnienia dwóch wcześniejszych sezonów i ich świetnego podsumowania filmowego w postaci Miasteczka Twin Peaks. Ogniu krocz za mną. (Twin Peaks: Fire Walk with Me, 1992, reż. David Lynch). Cały czas nie mogę wyjść z podziwu dla twórców, którzy tak to wszystko poukładali, by rozpoczęte w latach 90. wątki sensownie (chociaż to zdecydowanie nieodpowiednie słowo) domykały się w "nowej" odsłonie serii. Niech jednak nie martwią się wszyscy rozkochani w niedopowiedzeniach, ponieważ Lynch nie stworzył tej historii po to, by cokolwiek wyjaśniać i wraz z "zamknięciem" jednych drzwi natychmiast "otwiera" inne.


Fabuła niewiele by znaczyła bez bohaterów, którzy wraz z nią powracają. Muszę przyznać, że ich widok sprawia dużą przyjemność przywołując wspomnienia z przeszłości - prawie jak spotkanie ze znajomymi po latach. Reżyser zadbał, by większość bohaterów powróciła i dostała swój epizod. Dzieje się tak nawet wówczas, gdy nie ma to bezpośredniego związku z główną linią fabularną serialu. Najbardziej zauważalną absencję stanowi brak Szeryfa Harrego Trumana (Michael Ontkean). Był on jednak jedną z najmniej lubianych przeze mnie postaci, (dodatkowo dostał fajne zastępstwo w osobie Roberta Forstera) dlatego jego nieobecność zupełnie mi nie przeszkadzała. Osobiście bardziej brakowało mi mojej ulubienicy z dwóch pierwszych serii, czyli Audrey Horne (Sherilyn Fenn). Co prawda pojawia się w czterech odcinkach (i jest jak zwykle świetna) ale są to występy bardziej epizodyczne i pozostawiają po sobie uczucie sporego niedosytu.


Na szczęście Lynch nie zapomniał o "świeżej krwi" wprowadzając do serialu spory wachlarz nowych, ciekawych indywiduów. Na szczególną uwagę zasługuje co najmniej kilka. Na początek dwa duety. Pierwszy stanowią bracia Mitchum (Jim Belushi, Robert Knepper). Na początku serii przedstawiani jako jedni z większych schwarzcharakterów, "kończą" jako ci najsympatyczniejsi. Gangsterzy o złotych sercach (nie potrafią zwolnić jednego ze swoich "króliczków", bo przecież sam by sobie nie poradził). W filmach reżysera nic nie jest takie, jakie by się mogło wydawać. Lynch bawi się schematem, czego jesteśmy świadkami i to nie tylko w kwestiach budowy postaci. Drugi ciekawy duet stanowi wariację na temat bohaterów żywcem wyjętych z najbardziej znanego filmu Quentina Tarantino. Chantal Hutchens (Jennifer Jason Leigh) i Gary Hutchens (Tim Roth) to wypisz, wymaluj Yolanda (Amanda Plummer) i Ringo (Tim Roth) z Pulp Fiction (1994). Nawet Tima Rotha udało się zaangażować. Oczywiście nie jest to prosta kalka postaci, a bardziej "wariacja na temat",  jednak bardzo wyraźna, a historia, w którą bohaterowie zostają wplątani, w szczególności okoliczności ich śmierci, to już epizod żywcem wyjęty z filmów twórcy Wściekłych psów (1992).


Najciekawiej jednak, moim zdaniem, prezentuje się postać Agentki specjalnej FBI Tammy Preston (Chrysta Bell). Do tej pory, w dwóch pierwszych sezonach serialu, Lynch "rozbijał" obraz agentów FBI płci męskiej. Dale Cooper, Albert Rosenfield (Miguel Ferrer), Denis(e) Bryson (David Duchovny) i oczywiście sam reżyser w roli niedosłyszącego szefa FBI, bardzo obrazowo odmieniali nasze stereotypowe wyobrażenie agentów jako postaci zbliżonych do komiksowych superbohaterów. W oczach reżysera, to tylko "zwykli" ludzie obdarzeni, jak każdy, specyficznymi dziwactwami. Z Agentką Tammy Preston jest podobnie. Kumuluje w sobie cechy femme fatale, posągowej, a poprzez to niedostępnej piękności, sfrustrowanej seksualnie "ulicznicy" w wersji soft oraz komiksowej superbohaterki. Przez cały sezon snuje się po ekranie roztaczając na wszystkich swój "zgubny" czar, jednak nikt temu czarowi nie chce ulec. Z niesłabnącą przyjemnością obserwujemy długie sceny, w których bohaterka nic nie robi, zawsze jednak pozuje, ustawiając się jak do zdjęcia (lub niczym do uchwycenia w ramy okienek komiksu). Reżyser angażuje mało znaną w świecie filmu swoją osobistą "muzę", z którą od lat współpracuje, tworząc projekty muzyczne. Muszą się prywatnie doskonale rozumieć, bo Chrysta idealnie  oddaje charakter tej postaci.


Dodatkowo moje serce, w sposób szczególny, kieruje się w stronę Lyncha z powodu przecudownego, bo zupełnie zaskakującego, epizodu, w którym postać grana przez reżysera spotyka we śnie Monikę Bellucci. Jak nikt (lub, jak wielu) rozumiem bohatera, ponieważ ten symbol kobiecości skończonej w moich snach również często gości.


Dodatkową atrakcją serialu jest jego "autorskość" (że ją tak nazwę), która sprawia, że widz chce wracać do konkretnych odcinków i zawartych w nich poszczególnych scen (np. wyproszenie francuskiej "damy do towarzystwa" przez szefa FBI czy zapalenie przez niego papierosa na korytarzu w obecności Chrysty Bell i Laury Dern itp.). Sceny te niekoniecznie do historii coś wnoszą, za to są rewelacyjnie wymyślone i nadają jej autorskiego sznytu. Wszystko tętni tam życiem, które toczy się najzwyczajniej, często nie mając bezpośredniego wpływu na główny wątek serialu. W taki oto sposób tworzy się produkcje "kultowe".


Na osobny akapit zasługuje ścieżka dźwiękowa, która jak we wszystkich dziełach Lyncha, tak i tutaj, odgrywa bardzo istotną rolę. Sposób jej przedstawienia w tej serii jest jednak ze wszech miar wyjątkowy. Nie dość, że słyszymy w każdym odcinku inny utwór, to jeszcze jest on widzom zaprezentowany przez oryginalnych wykonawców (Nine Inch Nails yeahhh!), których występy obserwujemy na scenie 'Roadhouse'. Niczym marzenie senne każdego melomana (oczywiście takiego o podobnych gustach jak reżyser).


W trzeciej odsłonie Twin Peaks najmocniej wyczuć można autorską rękę Lyncha. Twórca Zagubionej autostrady (Lost Highway, 1997) nie tylko jest współautorem (z Markiem Frostem) scenariusza, ale wyreżyserował również wszystkie osiemnaście odcinków (w poprzednich dwóch seriach zrobił to zaledwie cztery razy), zajął się muzyką  i, co najważniejsze, wcielił się w jedną z głównych ról (w pierwszym i drugim sezonie jego występy można było nazwać co najwyżej gościnnymi) i - trzeba przyznać - zrobił to w wyśmienity sposób. Czuć jego mocne zaangażowanie w wyśnienie do końca tego snu, którego jesteśmy uczestnikami. Kończy się pewien etap w historii kina i chociaż szkoda, że to już koniec opowieści z "dziwnego" miasteczka, to cieszę się, że było mi dane brać udział w odkrywaniu jego tajemnic.

Komentarze

Prześlij komentarz