Na gorąco: Predator (The Predator) 2018 - reż. Shane Black




Tyle hałasu, tyle płonnych zapowiedzi jakoby miał się dokonać spektakularny powrót do klimatu i jakości Predatora z 1987 roku (reż. John McTiernan). I co? Jak zwykle wielkie nic. Od samego początku widzimy, że nowemu obrazowi Shanea Black bliżej jest do przerysowanej parodii Predatora, z którą mieliśmy do czynienia w 1990 (Predator 2, reż. Stephen Hopkins) niżeli do obrazu McTiernana.


Wszystkie uproszczenia i idiotyzmy fabularne, z autobusem wyrzutków na czele, były jeszcze akceptowalne, bo dodawały akcji wartkości. Bohaterce również wybaczyłem fakt, iż pomimo że przedstawiona jako uniwersytecka pani doktor, to nie dość, że jako jedyna przeżyła kontakt z tytułowym drapieżcą, to jeszcze całkiem sprawnie go ściga uzbrojona w karabin na usypiające strzałki(?). Niech będzie, że to taka konwencja. Dodatkowo robi to piękna Olivia Munn, więc jakoś to ścierpię. Wszystkie dowcipy z brodą i wymuszone sytuacje komiczne też można wytrzymać, ponieważ rekompensowane są sprawnie poprowadzoną akcją. Generalnie, nowego Predatora można byłoby uznać za taki sobie, niezobowiązujący mainestreamik.


W pewnym momencie jednak następuje "zmęczenie materiału" i film zaczyna najzwyczajniej nużyć. Najgorszą częścią obrazu jest jego 30-40 ostatnich minut. Bardziej niż do tej pory, wychodzi w nich wtórność i brak pomysłu na spektakularny finał. Wszystko co obserwujemy na ekranie już widzieliśmy w części pierwszej (z 1987) i jedyne co zrobiono, to wszystko przyspieszono, uproszczono i przesunięto do granic absurdu (rzecz jasna, moich granic). Do tego ten idiotyczny finał, który nieuchronnie przybliża nas do kontynuacji mającej, jak zobaczyliśmy na ekranie, aspirację kroczyć śladami kina superbohaterskiego(sic!). Myślę, że cały "leśny epizod" twórcy mogli sobie z powodzeniem podarować. Nie przemówiła do mnie również idea hybrydyzacji kosmity. Oczekiwałem, powrotu do korzeni (zgodnie z zapowiedziami twórców), a dostałem wariację na temat krzyżówek gatunkowych, mających za zadanie przysporzyć bohaterom tylko większych problemów.


Osobiście nadal twierdzę, że w kwestii kontynuacji najlepszą robotę wykonał Nimród Antal w 2010 roku swoim Predators. Obraz sprzed dziewięciu lat również był przerysowany, ale nie sprawiał wrażenia jakby wyrwał się spod kontroli twórców. Film Shanea Blacka jest niczym fajerwerk, który na chwilę rozbłyska, jednak momentalnie się "wypala" i pozostawia po sobie jedynie mdlący zapach.
Ocena 5/10

Komentarze