Filmy, które zmieniły mój świat: (2)Willow /1988/ - reż. Ron Howard

 

 

Każdy kinoman ma w swojej pamięci film, który w sposób szczególny wpłynął na jego dzieciństwo (lub wczesną młodość). Na mnie w okresie szczenięcym (tak do dziesięciu lat) wrażenie robiło kilka filmów (Wielka draka w chińskiej dzielnicy, Złote dziecko, Niekończąca się opowieść), jednak żaden z nich swoją intensywnością przeżyć nie może się równać z baśnią fantasy pt. Willow. Nigdy nie zapomnę i zawsze z głębokim rozrzewnieniem wspominał będę moment swojej wizyty w kinie.

Był poniedziałkowy ranek 1988/89 roku (nie pamiętam dokładnie którego). Na mojej trasie z domu do szkoły znajdował się Dom Kultury, w którym siedzibę miało kino. Rytuałem było wstępowanie do środka i oglądanie plakatów oraz czarno-białych photosów z filmu. Ten dzień był dla mnie, dziecka, wyjątkowy. W gablocie zauważyłem szczególnie intrygujący dla mnie plakat. Przedstawiał on grupę karłów, w której jeden trzymał dziecko. Na samej górze, niczym w komiksie, widniał dymek z napisem: "Amerykańska baśń dla dorosłych(…)". Byłem tym plakatem, jak i dołączonymi doń zdjęciami filmowymi zafascynowany. Do seansu pozostawało jednak jeszcze cztery dni. Z niecierpliwością odliczałem każdy z nich, a w piątek, godziny dzielące mnie do wieczornego seansu.

W końcu stało się! Siedziałem w kinie, w sali wypełnionej po brzegi widzami. Zewsząd słychać było wrzawę, czuć podekscytowanie i zniecierpliwienie (szczególnie własne;). W pewnym momencie gasną światła i rozpoczyna się seans… Trudno opisać słowami odczucie przyjemność jakiej doświadczyłem po jego zakończeniu. Coś na kształt doznania pierwotnego, czegoś nieuświadomionego i czegoś zupełnie pozbawionego dorosłego krytykanctwa. Czysta przyjemność wypełniająca całkowicie duszę kilkulatka. Po seansie wychodzę jak zaczarowany. Po powrocie z kina biegnę do rodziców, by wyprosić pieniądze na powtórny seans. Udaje mi się i jestem w siódmym niebie, bo już następnego dnia ponownie mogę cieszyć się filmem. Pamiętam to wszystko niezwykle wyraźnie, jakby zdarzyło się wczoraj.

W moich wspomnieniach Willow, to przede wszystkim czarodziejska baśń, wyprawa do cudownego świata dziecięcej nierealności. Pokochałem w tym filmie absolutnie wszystko. Przede wszystkim urzekł mnie klimat nierealnej krainy pełnej magii i fascynujących, i całkiem oryginalnych, bohaterów. Wyśmienicie prezentował się humor, z którego z kolegami zaśmiewaliśmy się do rozpuku opowiadając sobie po tysiąckroć poszczególne sceny - prym wiodła ta, w której rycerze Bavmordy (Jean Marsh) przypuszczają szarżę na zamek broniony przez Madmartigan (Val Kilmer), Willowa (Warwick Davis) i czarodziejkę Fin Raziel (Patricia Hayes), czy też sceny z dwoma skrzatami. Niezwykle piękny był również wątek miłosny pomiędzy Madmartiganem, a Sorshą (Joanne Whalley). Pikanterii dodawał fakt, iż romans filmowy przeniósł się do życia prywatnego aktorów. Gdy już jesteśmy przy aktorach, to wspomnieć należy, że właśnie po tym filmie Val Kilmer stał się (na krótko, ale jednak) moim aktorskim idolem.

Zdaję sobie sprawę z tego, że ze wszystkich filmów, które wpłynęły na moje życie Willow postarzał się najmocniej. Razi w wielu miejscach niedostatkami i uproszczeniami (szczególnie w warstwie scenariuszowej). Nie zmienia to, rzecz jasna, w żadnym stopniu mojej miłości do niego, a kolejne seanse już zawsze przyjmować będą postać nostalgicznej wyprawy w głąb szczęśliwego, ale już dawno przeżytego, dzieciństwa.

Komentarze