Na gorąco: Pewnego razu... w Hollywood (Once Upon a Time ... in Hollywood) 2019 - reż. Quentin Tarantino





Zaprawdę, każdy film Quentina Tarantino, to święto kina… Jeżeli nawet nie kina, to co najmniej kinomaniaków - szczególnie tych lubujących się nie tylko w kinie współczesnym ale tych, którzy chętnie sięgają po produkcje z "zamierzchłych" 60 i 70 lat. Nie zaszkodziłoby również, w celu pełniejszego delektowania się najnowszym filmem twórcy Django (2012), znać kontekst społeczno historyczny ówczesnej fabryki snów. Na pierwszy rzut oka Pewnego razu... w Hollywood jest afabularny, jak gdyby opowiadał o niczym. Celowy jest to zabieg reżysera zmierzający do otworzenia furtki dla szarży po barwnym kolorycie historii Hollywood końca lat 60. Wolno rozwijający się początek nie zwiastuje tego, czym ten obraz stanie się w finale.


Pewnego razu... w Hollywood, to wyjątkowy, bo jak nigdy dotąd u tego reżysera na taką skalę, zabarwiony nostalgią, ukłon kinomaniaka w stronę innych kinomaniaków. Wielość postaci ze świata filmu przewijających się na ekranie może przyprawiać o zawrót głowy. Już wyobrażam sobie jak najwięksi entuzjaści reżysera, z upodobaniem godnym maniaka, analizują po raz setny poszczególne sceny w celu odnalezienia jak największej ilości nawiązań filmowych. Na szczęście jednak owe odwołania nie są jedynymi elementami godnymi zobaczenia w filmie. Osobiście najbardziej ujęła mnie wielość nawiązań do różnych, ówcześnie znajdujących się na topie, gatunków filmowych. I to zarówno tych prezentowanych w formie przerywników, będących tak naprawdę urywkami filmów, w których grywał główny bohater (westerny, dramaty wojenne, różne gatunki seriali TV, spaghetti westerny, nazisploitation i inny trash spod znaku exploitation), jak również (a bardziej - przede wszystkim) tych zastosowanych podczas trwania narracji głównej. Na szczególne brawa w tym zakresie zasługuje nawiązanie do horrorów typu: Teksańska masakra piłą mechaniczną (The Texas Chain Saw Massacre, 1974, reż. Tobe Hooper) w wyśmienitej scenie na hipisowskim rancho - dodatkowo reżyser bawi się w niej naszymi fabularnymi oczekiwaniami. Natomiast, najbardziej zapadająca w pamięć, finałowa scena nawiązuje do popularnych w owych latach, nie posiadających żadnych granic, filmów exploitation. Aż żal opisywać coś, co należy zobaczyć.


Plejada aktorskich gwiazd wywiązała się ze swoich ról wyśmienicie. O dwóch głównych bohaterach nie będę się rozpisywał, bo to klasa sama w sobie i jedyne co mogę dodać to, że z ich aktorskiego "pojedynku", moim zdaniem, zwycięsko wyszedł Brad Pitt (chociaż Leonardo DiCaprio w żadnym razie nie ma powodów do wstydu). Najmniej przekonała mnie natomiast postać Bruca Lee (Mike Moh). I nie chodzi mi tutaj bynajmniej o kontrowersje związane z jego zachowaniem (w kontekście protestów żyjących członków rodziny legendarnego mistrza sztuk walki), a bardziej jak ta postać została zagrana. Za bardzo wyglądało to na karykaturę (a może zwyczajnie się czepiam ponieważ czuję do Małego Smoka wyjątkowy sentyment).

 

Co bym jednak nie napisał Pewnego razu... w Hollywood jest filmem wielkim, który w filmografii Tarantino ustępuje jedynie dwóm jego dziełom: Pulp Fiction (1994) i mojemu faworytowi: Kill Billowi vol. 1 i 2 (2003, 2004). Jest to zdecydowanie filmowe wydarzenie tego roku i na nieznanie go żaden kinoman nie powinien sobie pozwolić.

Komentarze