Na gorąco: Samotny jeździec (Ride Lonesome, 1959, reż. Budd Boetticher)




W filmie ewidentnie widać wpływy Dyliżansu (Stagecoach, 1939, reż. John Ford). Nie jest to jednak proste naśladownictwo, tylko bardziej twórcza inspiracja. Coś na wzór zapożyczeń, które można dostrzec w Trzech wyjętych spod prawa samurajów (Sanbiki no Samurai, 1964, reż. Hideo Gosha) względem o dziesięć lat starszych Siedmiu samurajów (Shichinin no samurai, 1954, reż. Akira Kurosawa). W filmie Budda Boettichera (który jest notabene równo dwadzieścia lat młodszy od filmu Forda) nie mamy co prawda dyliżansu (poza tym, który zostaje napadnięty przez Indian), ale jest wyprawa konna. Wśród jej uczestników mamy przestępcę, łowcę nagród i dwóch byłych rzezimieszków próbujących powrócić na łono społeczeństwa za sprawą amnestii (słowo, które sprawi używającym go wiele trudności). W filmie nie mogło również zabraknąć pięknej białogłowy, która staje się w toku opowieści wdową. Nie jest ani damą ani kobietą o wątpliwej reputacji, jak to było z dwoma bohaterkami z filmu Forda, tylko kimś pomiędzy.


Jak to w klasycznych westernach bywa, mamy obowiązkowo złych (zabicie męża kobiety, a później próba jej kupna za konia) i nieudolnych (grupa dziesięciu czerwonoskórych prawie wybita przez czterech kowbojów uciekających z kobietą) Indian. Całkiem udanie i zaskakująco wpleciony zostaje motyw zemsty. Sprawia, że początkowe nieścisłości fabularne okazują się uzasadnione. Bardzo dobrze poprowadzona narracja, symboliczne (płonące drzewo), dodające tragizmu, zakończenie nie będące całkowitym happy endem (kobieta zostaje jednak sama), sprawiają, że obraz wypada nadzwyczaj świeżo. Podobało mi się również, że twórcy nie rozwlekają fabuły na siłę co czyni opowieść zwartą, ale też i stosunkowo krótką (72 min). Zdecydowanie było warto i już teraz rozpoczynam poszukiwania innych filmów reżysera, bo polubiłem całą obsadę (Randolph Scott, Karen Steele), a z tego co sprawdzałem jeszcze kilkukrotnie ze sobą współpracowali.
Ocena 8/10

Komentarze