Seans powtórkowy: Narodziny (Birth, 2004, reż. Jonathan Glazer)

   

 

Dziwna sprawa z tą Nicole Kidman. Początku jej kariery, czyli filmów: Martwa cisza (Dead Calm, 1989, reż. Phillip Noyce), Szybki jak błyskawica (Days of Thunder, 1990, reż. Tony Scott) najzwyczajniej "nie trawię". Jednak im później tym lepiej, a widoczna zmiana zaczęła się od Portretu damy (The Portrait of a Lady, 1996, reż. Jane Campion). Moja niechęć do niej przerodziła się w sympatię po obejrzeniu Moulin Rouge! (2001, reż. Baz Luhrmann). Sam nie wiem dlaczego. Może stała się bardziej dojrzała (kobieca) w moim mniemaniu? Ponadto zaczęła eksperymentować aktorsko, a to (przeważnie) budzi szacunek, szczególnie wówczas, gdy jednocześnie jest się gwiazdą Hollywood pierwszej wielkości. Do takich eksperymentów filmowych należy także udział w opisywanym właśnie obrazie.

Niezwykłe (bo odwołujące się do zjawisk nadprzyrodzonych) i bardzo przewrotne (dorosłą kobietę uwodzi dziesięcioletnie dziecko, a nie, jak zwykle bywa, na odwrót) studium miłości. Problematyka trwałości uczucia wykraczającego poza granice życia doczesnego. Czy nie jest tak, iż żyjemy tylko w świecie własnych wyobrażeń na temat więzi łączącej dwojga "kochających się" ludzi? Dlaczego tak trudno jest poradzić sobie ze stratą nawet wówczas, gdy wiemy, iż nic już nie możemy zrobić? Czy jesteśmy w stanie podążyć za każdym "promykiem nadziei", by móc powrócić do tego co niemożliwe nawet, gdy stoi to w wyraźnej opozycji do rozumu? Czy serce zawsze wygrywa i dlaczego? To tylko cząstka zagadnień poruszanych w tej rozbudowanej opowieści. Nie zraża, a wręcz dodaje smaku fakt, iż już na samym początku jesteśmy, praktycznie pewni rozwiązania zagadki. 

O zakończenie obawiałem się najbardziej. Zbyt łatwo można je było popsuć. Na szczęście Jonathan Glazer to świetny reżyser, który wybrnął z tego problemu niemalże po mistrzowsku. Ostatnie sceny (ślub) jeszcze bardziej dają do myślenia. Rozterki szamotającej się wewnątrz samej siebie, głównej bohaterki zastanawiają. Nicole gra spokojnie, bez żadnej szarży, ale gdy potrzeba jest w stanie pokazać prawdziwy aktorski pazur (np. zmierzenie się z prawdą o chłopcu). Jednakże na rzeczywiste brawa zasługuje jedenastoletni wówczas Cameron Bright, wcielający się w rolę uwodziciela. Jest zimny i wyrachowany, a dzięki temu rzeczywiście niepokojący.  

Nie wierzyłem, że film o dziesięciolatku uwodzącym starszą kobietę może nie popaść ostatecznie w banał, a tym bardziej w głupotę... a jednak. Wystarczy twórca, który ma oryginalny pomysł i potrafi wyraźnie pokazać problemy otaczającego nas świata. Naprawdę dobre kino.

Komentarze