Nauczyłem się, że błędem jest dokładne analizowanie pewnych gatunków filmowych. Niektóre obrazy tworzone są nie po to, by coś oryginalnego powiedzieć/ukazać/dać odczuć, lecz po to, by zapewnić swoistego rodzaju rozrywkę (wow, odkrycie roku!). Trzeba się przyzwyczaić, by w takich przypadkach nie wymagać "fajerwerków" – a mówiąc dosłowniej – nie oczekiwać żadnej oryginalności - przynajmniej jeżeli chodzi o główną linię fabularną filmu. Tak jest również w przypadku Heartbreaker. Licencja na uwodzenie (L'Arnacoeur, 2010, reż. Pascal Chaumeil).
Jak widać schemat goni schemat, konwencja konwencję i wydawać by się mogło, że nic ciekawego na widzów nie czeka… I tutaj niespodzianka. Cały urok filmu tkwi w zawiązaniu akcji i potraktowaniu widza jako inteligentnej istoty, która wprawdzie ogląda tylko dla zabawy, ale pomimo wszystko myśli. Niezłe pomysły rozwijające akcję, przyzwoite tempo, dobra muzyka i sympatyczni bohaterowie wystarczają, by zaprezentować widowni całkiem udany produkt.
Jak już wspominałem silną stronę filmu stanowią również jego bohaterowie. Na pierwszy rzut oka mało oryginalni lecz zachowujący się w sposób nieszablonowy i nieprzewidywalny (w pewnym sensie) jak na ten gatunek filmowy. Na oddzielną uwagę zasługuje Vanessa Paradis (bo tak naprawdę, to dla niej obejrzałem ten film). Mało klasyczna piękność, która ma w sobie to "coś" (osobowością sceniczną to nazywam), a to wystarcza. Poza tym całkiem dobrze wpasowuje się do ról, w których się pojawia.
Pokusiwszy się o metaforyczne podsumowanie napisać wypada, iż pomimo kiepskiego kręgosłupa, ciało film posiada całkiem niczego sobie. Wystarczy nie dobierać się do kręgosłupa, a nie dostrzeże się jego mielizn fabularnych.
Komentarze
Prześlij komentarz