Seans powtórkowy: Licencja na uwodzenie (L'Arnacoeur, 2010, reż. Pascal Chaumeil)

 


Nauczyłem się, że błędem jest dokładne analizowanie pewnych gatunków filmowych. Niektóre obrazy tworzone są nie po to, by coś oryginalnego powiedzieć/ukazać/dać odczuć, lecz po to, by zapewnić swoistego rodzaju rozrywkę (wow, odkrycie roku!). Trzeba się przyzwyczaić, by w takich przypadkach nie wymagać "fajerwerków" – a mówiąc dosłowniej – nie oczekiwać żadnej oryginalności - przynajmniej jeżeli chodzi o główną linię fabularną filmu. Tak jest również w przypadku Heartbreaker. Licencja na uwodzenie (L'Arnacoeur, 2010, reż. Pascal Chaumeil).

 
Schemat jak w wielu temu podobnych komedyjkach: główny bohater wraz z dwójką przyjaciół para się nad wyraz oryginalnym zajęciem. Wynajmowany jest do rozbijania związków kobiet z niewłaściwymi (w mniemaniu osób wynajmujących) mężczyznami. Główny bohater sprawia, że uwiedzione panie uświadamiają sobie, że świat stoi przed nimi otworem, dlatego nie warto zadowalać się byle czym, bo stać je na wiele więcej. Oczywiście jasne jest, że konsekwencją takiego pomysłu fabularnego musi być trafienie w pewnym momencie na tzw. "mission impossible"  czyli niezainteresowaną kobietę, w której dodatkowo, rzecz jasna, nasz bohater się zakocha. Nie ma co dalej streszczać fabuły, bo to chyba oczywiste, co się będzie działo. Wspomnę tylko, iż aby sprawę bardziej zagmatwać pojawią się dłużnicy żądający spłaty narosłych długów, do naszego bohatera "przyczepi się" przyjaciółka głównej bohaterki - nimfomanka, a wszystko to podane będzie w delikatnym, sensacyjnym sosie.
 

Jak widać schemat goni schemat, konwencja konwencję i wydawać by się mogło, że nic ciekawego na widzów nie czeka… I tutaj niespodzianka. Cały urok filmu tkwi w zawiązaniu akcji i potraktowaniu widza jako inteligentnej istoty, która wprawdzie ogląda tylko dla zabawy, ale pomimo wszystko myśli. Niezłe pomysły rozwijające akcję, przyzwoite tempo, dobra muzyka i sympatyczni bohaterowie wystarczają, by zaprezentować widowni całkiem udany produkt.

 
Swoistym smaczkiem, dla starszych, kinomanów jest odwoływanie się w sporej części filmu do przeboju kinowego sprzed ponad trzydziestu lat czyli Dirty Dancing (1987, reż. Emile Ardolino). Scena końcowego tańca bohaterów jest widocznym hołdem oddanym (z przymrużeniem oka) starszemu klasykowi. Ponadto film obfituje w masę innych zapożyczeń jak kino szpiegowskie, sensacyjne, przygodowe, musicale i inne, specjalnie przekrzywionych i przejaskrawionych dla dodania mu komizmu.
 

Jak już wspominałem silną stronę filmu stanowią również jego bohaterowie. Na pierwszy rzut oka mało oryginalni lecz zachowujący się w sposób nieszablonowy i nieprzewidywalny (w pewnym sensie) jak na ten gatunek filmowy. Na oddzielną uwagę zasługuje Vanessa Paradis (bo tak naprawdę, to dla niej obejrzałem ten film). Mało klasyczna piękność, która ma w sobie to "coś" (osobowością sceniczną to nazywam), a to wystarcza. Poza tym całkiem dobrze wpasowuje się do ról, w których się pojawia.

Pokusiwszy się o metaforyczne podsumowanie napisać wypada, iż pomimo kiepskiego kręgosłupa, ciało film posiada całkiem niczego sobie. Wystarczy nie dobierać się do kręgosłupa, a nie dostrzeże się jego mielizn fabularnych.

Komentarze