Na gorąco: Diuna (Dune, 2021, reż. Denis Villeneuve)




 
 
Nie czekałem na ten film, bo materiału literackiego na podstawie, którego powstał nie znałem. Powiem więcej, nigdy cyklem Diuna Franka Herberta szczególnie się nie interesowałem. Wersję Lyncha z lat 80-tych widziałem dosyć dawno i nie przypominam sobie, by wywarła ona na mnie szczególnie pozytywne wrażenie. Nadzieję natomiast pokładałem w osobie samego reżysera, którego bardzo cenię za Pogorzelisko (Incendies, 2010), Sicario (2015), a przede wszystkim za Blade Runner 2049 (2017) - a i pozostałe jego filmy są również godne uwagi. Było oczywistym, że Villeneuve jest jednym z nielicznych twórców mogących udźwignąć ciężar tak ambitnego przedsięwzięcia (książka od dawna dzierży status dzieła kultowego). I tak też się stało.
 
 
Główną zaletą nowego filmu twórcy Wroga jest umiejętność zachowania balansu. Historia leniwie, niby od niechcenia, rozwija się, by w końcówce nabrać takiego tempa, iż widz czuje autentyczny żal, że na kolejną część trzeba będzie jeszcze jakiś czas poczekać. Villeneuve od samego początku seansu aplikuje widzom element niepokoju, który zaczyna krążyć stale w krwiobiegu nasilając się niczym po sporej dawce alkoholu. Napięcie zaczyna rosnąć wraz z odkrywaniem kolejnych kart zwiastujących nieuchronną przyszłość. Ten permanentny stan utrzymywany jest nie przez niespodziewane zwroty akcji, tylko przez perfekcyjnie kontrolowaną dramaturgię przedstawionych zdarzeń. Sceny akcji nie przytłaczają widza i pomimo ich, w sumie jak na dwie i pół godziny seansu, małej ilości, są niczym małe brylanciki dopieszczone przez twórców do granic możliwości (ucieczka głównego bohatera z matką na pustynię, czy finałowy pojedynek na skałach).
 
 
Muzyka idealnie wpasowuje się do całości podkreślając mroczny charakter dzieła. Zdjęcia i scenografie trzeba po prostu zobaczyć, i to najlepiej na dużym ekranie, by docenić ten niesamowity kunszt. Z ról, w pamięci pozostaje główny bohater, mój imiennik Paul Atryda (Timothee Chalamet) oraz, przede wszystkim, Rebecca Ferguson jako jego matka Lady Jessica. Pozostali nie za bardzo mieli szansę na pokazanie czegoś więcej. Nie łudzę się i wiem, że ten film, to nie książka i sporo problemów, które są w niej poruszane, nie tyle pomija, co bezpardonowo amputuje (film obejrzałem ze znajomym, który książkową wersję wręcz ubóstwia i ochoczo dzieli się zauważonymi różnicami). Niestety, takie są zasady rządzące Hollywoodzkim światem. Rozwiązaniem byłby serial rozpisany na kilka sezonów, ale wówczas o rozmachu, jak w filmie Villeneuve, można tylko pomarzyć (może anime?).
 
 
Nowa Diuna Denisa Villeneuve’a, to film, który przywraca mi wiarę w amerykański mainstream. Nie ten na siłę, byle jaki, dzisiaj kojarzony głównie z rozbuchanym kinem superbohaterskim, tylko ten oldskulowy, skupiający się na epickości opowieści i niezapomnianych doznaniach estetycznych. Ten, którego zadaniem nie było jedynie nabijanie słupków w statystykach, czy wysokich miejsc w rankingach kolejnych sukcesów finansowych, tylko ten aspirujący do miana dzieł wielkich i ponadczasowych. Diuna to film, który po projekcji wyzwala w widzach niekontrolowany efekt "Łał!". Ta sztuka udała się ponieważ zbudowany został, po pierwsze, na uznanym materiale literackim, po drugie, przedsięwzięcie powierzono wizjonerowi, który jest w swoim fachu nie tyle wyrobnikiem, co artystą, a po trzecie, bo pozostawiono temu artyście swobodę twórczą, pozwalającą na urzeczywistnienie swojej wizji na ekranie. Nie pozostaje nam, widzom nic innego jak czekać na kolejną (kolejne?) część z nadzieją, że będzie ona nie mniej udana i godnie dopełni historię książęcego wybrańca.

Komentarze