Na gorąco: Cry Macho (2021, reż. Clinta Eastwood)

 


Zdaję sobie sprawę z tego, gdzie leży problem nowego filmu Clinta Eastwooda. Żywa legenda westernów, tak długo robił filmy (często całkiem dobre), że w końcu przegapił moment, w którym powinien przestać. Z drugiej strony, trochę go rozumiem. Mając siedemdziesiąt osiem lat kręci udane Gran Torino (2008), później, to fakt, następuje mniej ciekawy okres, ale w 2018, po dziesięciu latach, popełnia dobrego Przemytnika (The Mule, 2018). Co prawda widać tendencję spadkową, ale można było przypuszczać, że nie będzie, aż tak źle. Niestety było. Naprawdę trudno w Cry Macho dostrzec jakieś pozytywne elementy.

Podstawowy problem to scenariusz, którego w tym filmie praktycznie nie ma. Przeczytałem gdzieś, że był napisany kilka dekad temu i to niestety widać. Na nic zdały się poprawki regularnego scenarzysty Estwooda Nicka Schenk. Cały tekst to zlepek klisz filmowych o złamanym przez życie kowboju, który wyrusza, z zupełnie nieuzasadnionych powodów (a już na pewno w niewystarczający sposób ukazanych), po syna swojego pracodawcy - żeby było ciekawiej, ten sam człowiek rok wcześniej wylał bohatera z pracy. Oczywiście poszukiwany młodzieniec jest typowym nastolatkiem, który początkowo odmawia współpracy, by później przywiązać się do bohatera niczym wierny pies. Jeżeli ktoś chciałby zobaczyć choćby jedną oryginalną scenę w Cry Macho, to niech się nie łudzi, takowej tam nie ma. Bohaterowie przemieszczają się z punktu A do punktu B wchodząc w relacje z otoczeniem i wygłaszając swoje idiotyczne dyrdymały z udawanie poważnymi minami, co i tak do niczego nie prowadzi. Wszystko tam jest powierzchowne i groteskowo sztuczne.

W tym właśnie momencie dochodzimy do najsłabszego elementu w filmie, a mianowicie – aktorstwa. To co wyprawia Eduardo Minett, grający młodego zbuntowanego, to istny koszmar. Aktor, ze swoją drewnianą angielszczyzną jest fatalny - wrażenie, które spotęgowane zostało przez ekstremalnie głupie dialogi. Kompletnie nietrafiony dobór obsady. Niestety, tyczy się to również samego Eastwooda. Ten człowiek ma dziewięćdziesiąt lat, a obsadził się w roli sześćdziesięciolatka. Najbardziej rażą romantyczne sceny z meksykańską właścicielką lokalnej restauracji (ona dla kontrastu, gra całkiem nieźle). Mizdrzenie się do siebie bohaterów wygląda żenująco (i zupełnie nieprzekonująco) szczególnie w wykonaniu Eastwooda. Niestety obraz jest również kiepsko nakręcony. Nie ma tam żadnego rytmu i wygląda to bardziej na zlepek różnych scen, często kompletnie niepotrzebnych (np. początkowa scena  przejazdu bohatera przez granicę). Może nie wypada tak pisać, ale już chyba nastał moment, w którym westernowa legenda kina dla własnego dobra (i reputacji) powinna zniknąć ze sceny filmowej.
Ocena 3/10

Komentarze