Pamiętam premiery filmowe z czasów mojego dzieciństwa i pamiętam, że każda z nich była dla mnie swoistym świętem. Nie chodzi mi tutaj o ich stosunkową rzadkość, a bardziej o moje niezaspokojone pragnienie uczestnictwa w niesamowitym spektaklu o nazwie kino. Od zawsze było to pragnienie przeżycia emocjonalnej wycieczki do nieodgadnionych zakamarków ludzkiej wyobraźni. W owych czasach spragniony byłem kinowych doznań do tego stopnia, że każdy seans potrafiłem przeżywać przez cały tydzień od momentu jego emisji. Myślałem o filmie, rozmawiałem o nim, cytowałem dialogi, opowiadałem sceny, nic innego się nie liczyło – żyłem nim. Tak było z wieloma, do tej pory z rozrzewnieniem wspominanymi, tytułami: Niekończąca się opowieść (Die Unendliche Geschichte, 1984, reż. Wolfgang Petersen), Złote dziecko (The Golden Child, 1986, reż. Michael Ritchie), Wielka draka w chińskiej dzielnicy (Big Trouble in Little China, 1986, reż. John Carpenter), Willow (1988, reż. Ron Howard) i wieloma innymi. Później przyszły kasety wideo, przy których również bardzo mocno przeżywałem większość seansów - tym razem już w domu. Niestety, z czasem, a bardziej, z ilością obejrzanych tytułów, wrażenie tak dużej, lub w ogóle jakiejkolwiek, ekscytacji zaczęło stopniowo, jeżeli nie zanikać, to znacząco się zmniejszać. Do niedawna byłem przekonany, że to wyjątkowe doznanie sprzed lat nieuchronnie przepadło wraz tamtym dzieckiem. Kto by pomyślał, że z tego błędnego przekonania wyprowadzi mnie nie kto inny jak James Bond. I to jeszcze w dodatku TEN Bond. Ale po kolei.
Za filmami o agencie jej królewskiej mości nigdy specjalnie nie przepadałem. Moimi idolami byli raczej bezwzględni twardziele w typie Dolph’a Lundgrena. Bond zawsze jawił się jako popisujący (te wszystkie wspierające go super gadżety) bawidamek. Pierwszy film z Danielem Craigiem w roli angielskiego agenta trochę ten stereotypowy obraz zburzył. W Casino Royale (2006, reż. Martin Campbell) Bond jak prawdziwy twardziel bardziej działał niżeli gadał i podrywał kobiety. Rzecz jasna, zawsze pojawiała się jakaś niewiasta, ale wpisane to było raczej w charakter misji, tudzież w zwierzęcą naturę samca niż, jak dawniej, w zabawę w podrywacza. Gadżety również zeszły na plan dalszy ustępując pola prawdziwej mięsistej akcji. I dobrze. Niestety, z tego powodu również, paradoksalnie, Bond stracił swoją indywidualność i musiał stanąć w szranki z innymi popularnymi bohaterami filmów sensacyjnych pokroju Ethana Hunta znanego z serii Mission: Impossible (1996 - 2018). Po drugie, postawiono bardziej na ciągłość akcji, która w kolejnych częściach miała być konsekwentnie rozwijana (jak to było robione w praktyce, to już temat na osobną dyskusję).
Do tej pory, z najnowszych filmów o Bondzie, najbardziej przypadła mi do gustu jego pierwsza odsłona, czyli właśnie Casino Royale. Przyczynił się do tego zapewne powiew świeżości, o którym wspomniałem, ale także świetnie poprowadzone sceny akcji oraz bardzo charakterystyczny czarny charakter (świetny Mads Mikkelsen). W kolejnych filmach serii nie było już tak dobrze. Nieustannie miałem wrażenie przeładowania: akcją i fabułą, która zaczynała wyglądać coraz bardziej groteskowo, szczególnie gdy popatrzeć na demoniczne plany przeciwników Bonda. Ciężko nadążyć za wciąż podnoszoną poprzeczką (zmiana porządku świata, zniszczenie kraju, świata, a dalej to już tylko kosmos zostaje). Z tego powodu nie specjalnie czekałem na zwieńczenie całej serii. Ociągałem się, ale w końcu obejrzałem i cóż to był za seans.
Przygody agenta 007 to górna półka bajeczek dla dorosłych. W Nie czas umierać (No Time to Die, 2021, reż. Cary Joji Fukunaga) już na wstępie kupiony zostałem świetną sceną na zamarzniętym jeziorze. Po niej było tylko lepiej. Sceny akcji to najmocniejsza strona najnowszej odsłony przygód agenta 007. Inscenizacyjnie, to prawdziwe majstersztyki i naprawdę trudno wybrać tę, która robi największe wrażenie. Osobiście skłaniałbym się w stronę finałowej sceny przedzierania się Bonda przez zastępy przeciwników na schodach prowadzących do sterowni. Imponuje pomysłowość i sfilmowanie jej praktycznie w jednym ujęciu (przynajmniej jej większą część). Również wyjątkową sceną jest ta z przyjęcia dla członków Spectre, w stolicy Chile - Santiago. Jednak tutaj mam problem, bo nie wiem, czy bardziej chodzi o samą akcję, czy też o urzekającą i słusznie przez wszystkich recenzentów chwaloną bohaterkę Palomę, w wyśmienitej interpretacji Anny de Armas. Co do tej pani, to powiedzmy to wyraźnie: twórcom najnowszej odsłony Bonda udaje się zaliczyć najlepszy gościnny występ w całej historii przygód o agencie jej królewskiej mości. Paloma jest seksowna, dowcipna i tak różna od innych partnerek Bonda (zupełnie dla niego niedostępna). Na akranie wprost czaruje i aż prosi się, by było jej więcej.
Jak już o aktorach mowa, to pozostali prezentują się również całkiem nieźle, no może poza jednym wyjątkiem - Rami Malek. Nie wiem, czy to postać Lyutsifera Safina czy bardziej interpretacja samego aktora (do tego bym się skłaniał) sprawiły, że wypada on wręcz blado. Widać to szczególnie, gdy zestawi się go z rolą Christophera Waltza, który pomimo, iż jest na ekranie dosłownie kilka minut, skutecznie wypiera Maleka z pamięci widzów. Najlepiej jednak, i tutaj nie mam żadnych wątpliwości, w filmie wypada Daniel Craig, który jako Bond czuje się jak ryba w wodzie. Widać, że wrósł w tę postać i bardzo ją polubił.
Fajne są również w filmie pojedyncze smaczki, jak nawiązania do westernów, w których bohater w iście kowbojski sposób strzela do przeciwników – jedyny szeryf w mieście (lub jeździec znikąd). Jako że mamy poniekąd pożegnanie z serią, to pojawiają się również nawiązania do poprzednich części. Słodko gorzki posmak ma dialog pomiędzy Bondem i M (Ralph Fiennes) nakreślający pobudki pojawiającego się globalnego zła:
"- A teraz... Wrogowie są nieuchwytni. Nawet nie wiemy, czego chcą.
- Blofeld. (…)
- A po zabiciu Blofelda, czego zechcą?
- Trudno powiedzieć. Może światowych przywódców, niewinnych cywili, wolność, tego typu rzeczy. To co zwykle.
- To co zwykle".
Jak już wspominałem, podoba mi się w tym filmie wszystko, również ten patetyczny klimat końca serii. Końcówka, pomimo pewnej dozy ckliwości, ma swój urok i tchnie oryginalnością na tle wszystkich pozostałych filmów z serii. Zawsze coś się kończy, coś się zaczyna, ale w taki sposób nie kończył się żaden inny Bond. Agent 007 zawsze żył akcją, żył, by zadawać śmierć i dlatego kompletnie nieprzekonująco wyglądałaby jego emerytura, w dodatku na łonie rodziny. Bond to żywioł, to synonim działania zawsze i wszędzie, w każdych warunkach, to legenda.
Dzięki temu filmowi poczułem się znowu dzieckiem – dużym, ale jednak dzieckiem. Miałem nieodpartą ochotę wyjść do kumpli i podzielić się z nimi (jak za dawnych lat) moimi odczuciami z ekranu. Chciałem przeżywać na nowo sceny, cytować dowcipy, opowiadać najciekawsze elementy filmu... Niestety nie mam już z kim, ale to nieważne. W finale filmu matka proponuje swojej córce historię. Jest to projekcja zakochanej kobiety, pragnącej wywołać uczucie podziwu względem obiektu swojej miłości. Auto wjeżdża do tunelu, robi się ciemno i pojawiają się napisy. Niczym w kinie - gasną światła i rozpoczyna się seans (opowieść). Niech trwa jak najdłużej. Dajmy się ponieść tej wersji historii, bo warto.
Komentarze
Prześlij komentarz