Schemat złamany

Na nowy film Steve'a McQueena czekałem co najmniej z kilku powodów. Po pierwsze, ciekaw byłem, jak reżyser zakończy swoją trylogię upadku człowieka (pozostałe dwie części to: Głód, 2008 i Wstyd, 2011), po drugie, miałem nadzieję obejrzeć kolejny bezkompromisowy obraz jednostki wrzuconej w paszczę cierpienia i po trzecie w końcu, Michael Fassbender:).


Zniewolony (12 Years a Slave), opowiada historię opartą na wspomnieniach Solomona Northupa (Chiwetel Ejiofor), który jako wolny człowiek zostaje podstępnie porwany i sprzedany do niewolniczej pracy. W trakcie swojej tułaczki bohater nauczy się, jak różnie można definiować słowo "człowiek". Nawet z tego szczątkowego opisu fabuły zauważyć należy, że w żadnej mierze o wielkości filmu nie będzie świadczyć opowiadana historia. Jest to (w warstwie "wierzchniej") nic więcej jak eksploatowana "tysiąckroć" opowieść o niesprawiedliwości, z którą  zmuszony jest mierzyć się człowiek (przyznaję się, trochę to spłyciłem). Tym razem ubrane zostało to w szaty coraz bardziej dzisiaj modnego niewolnictwa (vide Django Quentina Tarantino), ale schemat pozostał ten sam: człowieczeństwo bohatera wystawione jest na próbę, z której, co zrozumiałe, nie wyjdzie do końca cało. Oczywiście w finale sprawiedliwość triumfuje (przynajmniej w najistotniejszej dla bohatera kwestii), jak to zwykle bywa w idealnie skrojonej na potrzeby "Oskarów" (o które film będzie walczył) historii. Linia fabularna to najsłabszy element, który mógł pogrążyć film w otchłani nudnych schematów, gdyby nie mały szczegół. Jaki? Opowieść zbudowana jest ze scen, które pojedynczo wypadają niezwykle przekonująco psychologicznie.

Najbardziej wymowne są sceny pozornie nieważne, jak te, w których Pani Epps (Sarah Paulson) łaje i ostrzega męża (Michael Fassbender), że jak będzie w określony sposób traktować niewolników, to oni w końcu się zbuntują i ich wszystkich w nocy powyrzynają. Nie przeszkadza to jej jednak w bestialskim traktowaniu niewolnicy (Lupita Nyong'o), która "wpadła w oko" mężowi (rozbicie na jej twarzy butelki, zakaz używania mydła, czy namawianie do niezasłużonej chłosty). Jeszcze bardziej wymowna jest scena, w której Solomon powieszony za ręce czeka cały dzień na przybycie swojego pana. Przejmująca w tej scenie nie jest niesprawiedliwość niezasłużonej kary, tylko fakt, że kilkanaście metrów dalej, beztrosko bawią się dzieci – murzyńskie, niewolnicze dzieci. Śmiejąc się zdają się nie zauważać cierpienia swojego towarzysza niedoli. Tak często były świadkami podobnych sytuacji, że stały się nieczułe na takie widoki. To, co zaszło, nie jest dla nich niczym wyjątkowym, a wręcz przeciwnie, stanowi integralną cześć ich dziecięcej, codziennej egzystencji. Film próbuje (skutecznie) ukazać społeczeństwo, w którym niewolnictwo było częścią kultury, co więcej, z tego społeczeństwa wyrosło. Bohaterowie żyją w przekonaniu, że taki stan rzeczy jest naturalny, bo ugruntowany dodatkowo poprzez najwyższego stwórcę (częste odwoływanie w cytatach do słów Biblii). Przytoczone sceny (w filmie jest ich więcej) dobitnie uzmysławiają trudności, z jakimi zmierzyć się musiało społeczeństwo, w którym tak zniewoleni, jak ich oprawcy, swoim postępowaniem legitymizują istniejący porządek rzeczy.


By właściwie zobrazować te psychologiczno-społeczne niuanse potrzebni byli właściwi aktorzy, a do takich reżyser ma oko. Cała obsada ze swojego zadania wywiązała się znakomicie, jednak Michael Fassbender przebija wszystkich, kradnąc, moim zdaniem, prawie cały film głównemu bohaterowi. Edwin Epps w jego interpretacji fascynuje świeżością obserwacji, która skutecznie uwalnia postać ze znanego schematu (bezwzględnego plantatora). Aktor doskonale portretuje postać powierzchownie pewnego siebie i stanowczego właściciela ziemskiego, który w gruncie rzeczy jest tylko pozorantem. Brak mu pewności dla siebie i swoich osądów (co zmuszony jest maskować brutalnością), tak naprawdę będąc marionetką w ręku własnej żony. Dodać należy, że wszystkie charaktery osób pojawiających się w filmie oddane są z pieczołowitością godną Tołstoja (Lwa). Reżyser skutecznie przekonuje widza, że w życiu nie liczy się nic (miłość bliźniego, solidarność rasowa czy zdrowy rozsądek), poza egoistycznym i tak bardzo naturalnym, dbaniem o własną osobę (interes). W tym kontekście osobą niepasującą zupełnie do prezentowanego kolorytu postaci jest najemny pracownik szerzący ideę wolności i równości dla wszystkich, grany przez Brada Pitta. Paradoksalnie ta najczystsza moralnie postać wypada w filmie najmniej wiarygodnie, wzbudzając w widzu wrażenie fałszu. Daleki jestem od twierdzenia, że taki człowiek nie mógł istnieć naprawdę, po prostu, na tle wszystkich prezentowanych postaci wypada dziwnie nieludzko (sztucznie).

Przyznać się muszę, że mam z filmem Zniewolony nie lada problem. Zaraz po seansie zdawał się zawodzić pokładane w nim nadzieje, jednak im dłużej o nim myślę, tym bardziej na pierwszy plan wysuwają się jego zalety, przezwyciężające skutecznie początkowe niezadowolenie. Ostatecznie przecież nie opowiadana historia, a sposób, w który to robi, tworzy film. McQueen pobudził do życia dzieło, które dzięki żywym postaciom ociera się o prawdziwą Wielkość.


Komentarze