Na gorąco: Grzesznicy (Sinners, 2025, reż. Ryan Coogler)


Dwaj bracia wracają w rodzinne strony, gdzie pragną otworzyć legalny biznes. Próba odcięcia się od swojej przestępczej przeszłości nie będzie jednak taka prosta. Świat na nich i na ich działalność gospodarczą wcale nie czeka. Dawne miejsca i osoby nie pozwalają o sobie zapomnieć, na siłę wciskając braci w znane schematy. Treścią Grzeszników, tej smutnej, przepełnionej traumą z przeszłości opowieści, są indywidualne historie bohaterów. Wieloznaczność filmu rozkłada się na dwóch biegunach: treści i symbolu.

Czy grzesznicy mają szansę na odkupienie? Czy świat pozwoli im na wymazanie win? Czy oni sami pragną takiego oczyszczenia? Granica pomiędzy zawłaszczeniem kulturowym zaciera się w momencie uświadomienia sobie, że alternatywą jest popadnięcie w inną skrajność. Czy tego chcemy? Czy warto walczyć za przegraną sprawę? Czy może lepiej porzucić środowisko, toczone robakiem zepsucia i uwolnić się od niedostrzegalnych na pierwszy rzut oka - a tak naprawdę wciąż silnych - wpływów?

Tym, za co na pewno trzeba pochwalić Grzeszników, jest muzyka. Nie chodzi o same kompozycje (które, notabene, idealnie wpasowują się w charakter opowiadanej historii), lecz bardziej o ich ekranową powszechność. Siedząc w kinie miałem, co rusz nieodparte wrażenie obcowania z musicalem. Jeżeli bohaterowie sami nie grali lub nie śpiewali, to prawie zawsze stosowne do sytuacji brzdękolenie dochodziło z offu. Więcej nawet -  sama muzyka wpływała w pewnych momentach na wydarzenia w filmie. To jeden z tych filmów, o których zwykło się mówić, że muzyka nie stanowi tylko tła, lecz jest jednym z głównych bohaterów obrazu.

Jeżeli już wspomniałem o bohaterach, to należy zaznaczyć, że wykreowani zostali z niezwykłą starannością. Są wielowymiarowi, niejednoznaczni z bagażem doświadczeń, które kształtują ich charaktery i determinują przyszłe postępowanie. Michael B. Jordan daje tutaj prawdziwy pokaz aktorskiego kunsztu. Zaskakująco dobrze wcielił się w podwójną rolę bliźniaków. Podoba mi się, jak różnicuje ich charaktery nie odwołując się do przesady, lecz pokazując drobne niuanse wynikające z zachowania - takie jak drżące ręce czy dominujący charakter jednego z braci.

To, co zgrzyta nieprzyjemnie w filmie Sinners, to sama jego końcówka. Rozumiem zamiary, ale nie przekonują mnie efekty. Za dużo w tym Od zmierzchu do świtu (From Dusk Till Dawn, 1996, reż. Robert Rodriguez), a za mało Ryana Cooglera. Zbyt grubą krechą kreślona jest ta symbolika. Rozumiem zagubienie widzów, szczególnie tych nieamerykańskich. Sam nie wierzę, że to napiszę, ale zabrakło mi większej dosłowności - i mam świadomość, że może to wynikać z obcości tematu. Jako widz Europy Wschodniej nie do końca rozumiem i czuję ciężar tej opowieści (próbę rozliczenia się z niewolnictwa). Trochę żal tej końcówki, bo pozostałe dwie trzecie filmu są więcej niż dobre.

Komentarze