The Divide /2011/ - reż. Xavier Gens
Istny festiwal szaleństwa ukazany z niezwykłym realizmem psychologicznym. Zwierzęca natura człowieka bez zbędnych i fałszywych upiększeń. W jednym momencie statystyczny Kowalski zdolny do imponujących aktów odwagi (infiltracja szeregów "wroga"), w krótkim odstępie czasu, przeistacza się w najgorszego z oprawców. Co nas tworzy? Co nas definiuje? Co stanie się z naszymi "ludzkimi" odruchami, gdy poluzują się pęta narzucone przez istniejący porządek społeczny?
Czy nie okaże się wtedy, że by się od tego całego otaczającego nas brudu oswobodzić, zmuszeni będziemy przejść przez całe ludzkie szambo, które niestety pozostawi po sobie na nas (w nas) niezatarty swąd – smród upadku ludzkości. Bezkompromisowe kino! Okrutne kino! Dzikie kino! Moje kino!
Ocena 9/10 (i trafia do ulubionych)
Ocena 9/10 (i trafia do ulubionych)
Brud (Filth) /2013/ – reż. Jon S. Baird
Dziwny film. Początkowo, grubiański humor przeszkadza w seansie, a nagromadzona i wszędobylska naiwność ludzi z otoczenia głównego bohatera, irytuje. Po niedługim jednak czasie, reżyser, wcale umiejętnie, wprowadza nas w cały ten "chaos", któremu na imię: umysł głównego bohatera. Zepsucie detektywa Robertsona (James McAvoy) przywodzi na myśl innego policyjnego degenerata zobrazowanego przez Abla Ferrare w Złym poruczniku (Bad Lieutenant, 1992). "Brud" obu bohaterów podobnie się objawia (nadużycia, przekraczanie uprawnień, wykorzystywanie innych ludzi), jednak gdzie indziej tkwią jego przyczyny.
Bohater Złego porucznika walczy z pustką egzystencjalną (pisząc w skrócie) w odróżnieniu od Robertsona, który pogrąża się w chorobie psychicznej sięgającej korzeniami dzieciństwa. Brzmi trochę banalnie, ale sprawdza się dzięki formie oddającej szaleństwo coraz mocniej pochłaniające bohatera. Atmosfera filmu nas ogarnia stając się przytłaczająco duszna. Rzeczywistość miesza się z projekcją umysłu bohatera ocierając się tym samym o groteskę, która współgra z chaosem rozgrywającym się na ekranie. Specyficzne kino, ale warto.
Ocena 8/10
Ocena 8/10
SoniAni: Super Sonico The Animation /2014/ sezon 1
Ciężko jednoznacznie zakwalifikować to anime do któregoś z gatunków. Na komedię jest za mało śmieszne, a na ecchi za mało wyzywające. Najbliżej serialowi do "okruchów życia", chociaż i w tej kwestii można by się spierać. Dlaczego więc go obejrzałem? Odpowiedź jest prosta: główna bohaterka… Teraz oddam głos siedzącemu we mnie samcowi;) W postaci Sonico uzewnętrzniają się największe pragnienia mężczyzny. Z jednej strony, stabilność i ciepło domowe: uczennica i kelnerka pomagająca babci w restauracji (taka dobra dziewczynka), a z drugiej, niekontrolowana, dzika wolność, która krystalizuje się w postaci zawodu modelki oraz gitarzystki poprockowego zespołu (analogicznie, zła dziewczynka). Oczywiście, wszystkie przytoczone role społeczne bohaterki przedstawione są w przewrotny sposób. Jak wspominałem na początku, z serialu jest słabe ecchi, jednak erotyzm wręcz wylewa się z ekranu.
Często jest to erotyzm wyobrażony, ciężko uchwytny ale dlatego przez twórców tak bardzo pożądany. Nie wolno oczywiście zapominać, że by dopełnić obrazu, twórcy "wyposażyli" bohaterkę w specyficzną osobowość cnotliwej, do granic możliwości milutkiej (kawaii), dziewczynki o naiwnym i ufnym podejściu do rzeczywistości. Do tego Sonico posiada ciało dorosłej, "dorodnej" kobiety, ale nie w typie współczesnej "modelki", tylko bardziej takiej o rubensowskich kształtach (które widz ma możliwość, w wersji "soft", bardzo często oglądać). Ogólnie, bohaterka, to taki przykład świętej grzesznicy, którą każdy mężczyzna z jednaj strony chciałby chronić, a z drugiej, bezceremonialnie wykorzystać. Więc, fenomen tej serii tkwi w marzeniu, którego my, mężczyźni, możemy być przez moment częścią. Mi to wystarcza.
Ocena 6/10
Ocena 6/10
Twórcy mieli fajnych aktorów (np. Bradley Cooper, Elizabeth Banks, Christopher Meloni i inni), pomysł i aspiracje. Niestety, to nie wystarczyło do nakręcenia należytego hołdu dla młodzieżowego kina lat 80. Sama historia nie jest problemem, natomiast sposób jej zobrazowania, już tak. Film stanowi zlepek, często kompletnie niepowiązanych ze sobą skeczy, poziomem dorównującym klozetowi. Może i jest klimat lat 80 (z czym również bym nie przesadzał), ale nie ma tej "lekkości", tylko wulgarność parodii pokroju Naga broń (The Naked Gun: From the Files of Police Squad!, 1988, reż. David Zucker), a bardziej nawet American Pie (1999, reż. Chris Weitz, Paul Weitz).
Humor częściej wywołuje uczucie zażenowania niżeli szczery uśmiech. Zdaję sobie sprawę, że ten element filmu jest mocno subiektywny, jednak w tym przypadku również i kluczowy. W takich filmach bardzo łatwo przekroczyć granicę autoparodii, która w tym przypadku została osiągnięta. Produkt filmopodobny nadający się, gdyby nie obsada, do natychmiastowego zapomnienia. Ja osobiście już przestaję pamiętać.
Ocena 3/10
Ocena 3/10
Komentarze
Prześlij komentarz