Żyjąc w tęsknocie




Heloise (Adele Haenel) po powrocie z odosobnienia (klasztor) przygotowywana jest do nieuchronnego małżeństwa. Wizerunek (obraz) jej osoby przedstawiony zostanie odpowiedniemu kandydatowi niczym reklama przedmiotu na sprzedaż. Gdy obraz się spodoba, wydana zostanie za nieznanego sobie mężczyznę. Na nic się zdadzą jej protesty, jej próby niedopuszczenia do powstania portretu, ponieważ w końcu znajdzie się malarka Marianne (Noemie Merlant), która przybędzie, by podjąć się stworzenia obrazu z pamięci. W taki oto sposób rozpoczyna się historia zakazanej miłości dwóch kobiet.


Dwie istoty o podobnych wrażliwościach spotykają się ze sobą, by zburzyć mury podtrzymujące stary porządek uczuć. Na dziewiczym polu kobiecej namiętności pojawiają się pierwsze pęknięcia – niewinne, bo pierwsze i z tego też powodu tak żarliwe. Dyskretne spojrzenie, przypadkowy dotyk, skrywany uśmiech, radość z zabawy. W tych niepozornych gestach skryje się żar uczucia. Te kilka wspólnych dni dwóch młodych kobiet będzie spełnieniem ich całego przyszłego uczuciowego życia. Konwenanse i obowiązujące normy nie pozwolą im być razem. Pamięć i obraz jako namacalny dowód na to, co się wydarzyło zapewni im szczęście. Z jednej strony, to smutne i gorzkie, ale z drugiej - jakże szczęśliwe. Bohaterki doświadczyły czegoś pięknego i na owe czasy bardzo wyjątkowego. Smutek w filmie przebija z faktu, że większość kobiet będących wówczas w podobnej sytuacji, co bohaterki, nigdy w swoim życiu podobnego uczucia zakochania nie doświadczy.


Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że szczęście dziewczyn wynikało w dużej mierze, z krótkotrwałości ich uczucia. Dzięki temu nie zdołało się ono rozbić o ścianę powszedniości. Kto wie, jak potoczyłaby się ta historia, gdyby konwenanse pozwoliły na spełnienie tej miłości. Czy proza życia codziennego nie ugasiłaby płomieni rozpalonych za młodu? Chcę wierzyć, że nie, ale pewność mogę mieć tylko co do faktu, że wspomnienie tego, co odeszło, żyć będzie w sercach bohaterek już zawsze.


Piękno nowego filmu w reżyserii Celine Sciamma pt: Portret kobiety w ogniu (Portrait de la jeunefille en feu, 2019) tkwi w relacjach pomiędzy bohaterkami, a wygrane  jest aktorstwem. Bardzo cenię i lubię Adele Haenel, szczególnie od czasu świetnej Miłości od pierwszego ugryzienia (Les combattants, 2014, reż. Thomas Cailley), ale prawdziwą gwiazdą filmu jest Noemie Merlant. Z jej postaci bije nie tylko szczerość i delikatność ale i niesamowita stanowczość, którą zagarnia całą uwagę widza. Portret kobiety w ogniu, to obraz niepozornych gestów i ukrytych spojrzeń, film dla wrażliwych i cierpliwych. Warto poświęcić mu jednak czas, by przeżyć z bohaterkami uczucie, które potrafi dać siłę na resztę życia.

Komentarze