Na gorąco: Książę w Nowym Jorku 2 (Coming 2 America, 2021, reż. Craig Brewer)

 



Ależ ten film został przez wszystkich zniszczony. Jak się dłużej zastanowić, to nie spotkałem się z żadną przychylną opinią na temat nowego Księcia w Nowym Jorku. Słusznie? Poniekąd. Jeżeli oceniać go jako osobny film, to rzeczywiście jest on słaby. Słaby, ale nie jakoś wyjątkowo słaby. Ot, standardowy poziom dzisiejszego amerykańskiego komediowego mainstreamu. Schematyczny i płytki, w wielu momentach idiotyczny z dowcipami niezbyt wysokich lotów. Dlaczego jednak oberwało mu się mocniej (lub bardziej słyszalnie) od innych jemu podobnych "dzieł"?

Otóż, jest to sequel "hitu" z końca lat 80. Słowo "hit" nieprzypadkowo umieściłem w cudzysłowie, gdyż uważam, że Książę w Nowym Jorku (Coming to America, 1988, reż. John Landis), to jeden z najbardziej przereklamowanych filmów w dorobku Eddiego Murphy. Po takich przebojach jak 48 godzin (48 Hrs., 1982 reż. Walter Hill), Gliniarz z Beverly Hills (Beverly Hills Cop, 1984, reż. Martin Brest) czy Złote dziecko (The Golden Child, 1986, reż. Michael Ritchie), Landis serwuje nam ckliwą historię o poszukiwaniu samego siebie i próbie życia własnym życiem. Wszystko to, w otoczce standardów rażącego kiczem stylu filmów lat 80 (akurat w tym przypadku mocniej niż zazwyczaj doskwierającego). Już trzydzieści lat temu, gdy byłem dzieckiem, tego nie kupowałem.

Z tego powodu jednak tym bardziej dziwi mnie tak jednoznacznie krytyczna opinia w stosunku do sequela. Toż to przecież ten sam poziom jest. Więcej nawet. W niektórych elementach kontynuacja nieznacznie swój pierwowzór wyprzedza (a w niektórych, jak reżyseria, jest w tyle). Przykładowo całkiem nieźle prezentuje się aktorski drugi plan. Na szczególną uwagę zasługuje umiejętnie przerysowana rola Wesleya Snipesa. Naprawdę zabawna i do tego, moim zdaniem, najlepsza kreacja tego aktora od lat. Jeszcze lepszą formę aktorską zaprezentowała Leslie Jones brawurowo interpretując matkę nowego Księcia. Jest niczym żywy wulkanu ekspresji i ogólnie szkoda, że nie dostała trochę więcej czasu ekranowego. O wiele korzystniej również wypada wybranka serca młodego władcy Zamundy. Nomzamo Mbatha ma charakter i charyzmę (nie wspominając o urodzie, bo to kwestia względna) deklasującą postać Lisy (Shari Headley) z pierwowzoru. Dodać do tego należy bajeczne kostiumy i humor, który pomimo tego, że nie najwyższych lotów, to sprawił iż zaśmiałem się na głos co najmniej kilkukrotnie.

Oczywiście, żeby nie był niedomówień, to nie jest dobry film. Bawiłem się na nim jednak całkiem przyjemnie, dlatego nie mogę seansu zaliczyć do straconych.

Ocena 5/10

Komentarze