Notatki na marginesie: Matrix Zmartwychwstania (The Matrix Resurrections) 2021 – reż. Lana Wachowski

 


Gdy w 1999 roku po raz pierwszy zetknąłem się z Matrixem poczułem, że mam do czynienia z tworem wyjątkowym. Lwia część owej wyjątkowości zawierała się w subiektywnym wrażeniu, obcowania z czystą miłością do kina. Pomimo, że dla mnie osobiście film nie stał się kultowy, to uważałem (i nadal uważam) go za dzieło wielkie. Wszystko było tam na miejscu, a ewentualne niedociągnięcia niwelowało poczucie obrazu tworzonego z potrzeby serca. Kolejne dwa filmy z trylogii tego elementu były już pozbawione. Ciągle jestem przekonany (a nie mam na to żadnych dowodów), że Wachowscy sami zostali zaskoczeni skalą sukcesu pierwszej części, która w założeniach nie mała być kontynuowana.

Jednakże, kto na własne życzenie pozbywa się kury znoszącej złote jaja? Niełatwo jest zatrzymać raz wprawioną w ruch Hollywoodzką machinę marketingową. I tak na fali popularności pierwszej części powstają dwie kolejne, których dla mnie osobiści mogłoby nie być. Co prawda nie są one jakoś szczególnie złymi filmami (na drugiej części nawet nieźle się bawiłem), ale to nie ta liga co pierwowzór, nie ta klasa. Jedynka była spontaniczną rewolucją, za którą kontynuacje nieudolnie próbowały podążać. Niestety nie udało się, bo zabrakło tego wyczuwalnego ognia i miłości do tworzonego dzieła. Były za to kalkulacje, udziwnienia i próby dodania obrazowi głębi poprzez zagmatwanie fabuły.

Gdy przez lata wydawało się, że rozdział o nazwie Matrix, w życiu braci Wachowskich (a później już sióstr) został dawno zamknięty nadszedł rok 2021, a wraz z nim zapowiedz nowej odsłony filmu. Rozgorzała dyskusja o zasadności odświeżania tytułu i już po pierwszym zwiastunie przez wielu został wydany wyrok: nowy Matrix to nieporozumienie! Oliwy do ognia dolała wiadomość, że za tę część odpowiadać miał już tylko jeden z braci… znaczy się, sióstr;) Wachowskich. Nie pomogło, że do serii powróciła dwójka głównych aktorów (Keanu Reeves i Carrie-Anne Moss). Ciężko mierzyć się z kultem (nawet twórcom). Na całe szczęście osobiście owym kultem skażony nie zostałem, dlatego z otwartym umysłem i bez żadnych oczekiwań zasiadłem do seansu.

Jak wrażenia? Dla mnie to ta część mogłaby być jedyną kontynuacją serii. Nie mam zamiaru rozwodzić się nad logicznością fabuły i ewentualnymi niespójnościami w stosunku do części poprzednich - aż tak bardzo nie ma to dla mnie znaczenia (oraz, po prostu, poprzednie dwie odsłony mało pamiętam). Tym natomiast, co ma dla mnie znaczenie, to owa zauważalna miłość do kina, która powróciła! Czuć w tym filmie radość z robienia filmu od nowa, wyzbywszy się bagażu oczekiwań jakimi obciążone były kontynuacje. Trochę jak oczyszczenie. Ponadto, film wydaje się być pewnego rodzaju rewizją.


Z jednej strony rewizją tematu, który zdążył się już trochę zestarzeć i dobrze by było popatrzeć na niego z trochę innej perspektywy. Z drugiej strony jest to rewizja punktu widzenia twórcy, który stał się innym człowiekiem (dosłownie – kobietą, w przenośni – bogatszym o nowe doświadczenia życiowe). I to widać w kontekście całego filmu. Pomimo, iż ponownie Neo gra w nim pierwsze skrzypce, to na czoło przesuwają się kobiety. Na pierwszym planie godnie prezentuje się Jessica Henwick odtwarzająca istotną rolę Bugs. Kluczową rolę pełni również Niobe (Jada Pinkett Smith) zarządzająca nowym azylem, który nie zwalcza, tylko współpracuje z maszynami. Waga ról pełnionych przez kobiety zamknięta zostaje fajną klamrą, gdy Trinity wyzwala się z iluzorycznej roli przypisanej jej przez system - odwrócenie tego z czym mieliśmy do czynienia w pierwszym Matrixie. I kto teraz jest wybrańcem?


Całkiem nieźle sprawdza się nowa ekipa aktorska i osobiście troszeczkę brakowało mi jedynie oryginalnego Morfeusza. Yahya Abdul-Mateen II nie był zły, ale do Laurence Fishburnea mam po prostu sentyment. Natomiast lepiej oceniam agenta Smitha w interpretacji Jonathana Groffa. Aktor wpasował się świetnie, ale miał łatwiej, bo znacząco zmieniono charakter jego postaci (moim zdaniem na lepsze). Tematycznie film, podobnie jak część pierwsza, oferuje nam refleksje na temat współczesnego świata. Robi to nienachalnie, tak gdzieś z boku, dla tych co chcą się nad tymi problemami pochylić. Dwie i pół godziny seansu umyka momentalnie pozostawiając nawet pewien niedosyt (nie tyle, że czegoś zabrakło, ale bardziej, że było mało). Muszę przyznać, że nadspodziewanie dobrze bawiłem się na tym nieoczekiwanym powrocie.

Komentarze