Czy ten myśliwiec wzbije się jeszcze w chmury?

 

 

Top Gun z 1986 roku (reż. Tony Scott) już w okresie, kiedy powstał, zbyt oryginalnym filmem nie był. Broniła go specyfika czasów, na tle których wykiełkował pomysł opowiedzenia historii superlotników, w obronie ojczyzny poświęcających swoje życie. Naiwne (pisząc delikatnie), jak czasy, w jakich powstał. Był romans, były kogucie kłótnie w stadzie, była tragedia, było poczucie winy i próba (rzecz jasna, udana) otrząśnięcia się z jego skutków. Wszystko oczywiście spłycone do możliwości i oczekiwań jak najszerszej mainstreamowej publiczności.

Już za dzieciaka nie przepadałem za fabułą tego filmu. Podobało mi się natomiast wszystko to, co było nadbudową tej (kulawej) głównej linii fabularnej. Przekonywała mnie młodzieńcza cwaniackość Toma Cruise’a, lubiłem oglądać te troglodyckie męskie relacje, lubiłem muzykę, motor i niebezpieczeństwo, którego zwiastunem był Maverick. Nigdy nie podobał mi się natomiast wątek miłosny (Kelly McGillis to nie jest mój typ kobiety) i nie przekonywała mnie ta dziwnie napięta relacja na linii Maverick vs. Iceman (Val Kilmer). No i finał był taki jakiś mało efektowny. Ostateczny bilans jednak, wzmacniany przez lata nostalgii względem obrazu oglądanego niezliczoną ilość razy w dzieciństwie, zawsze był na plus.

Na nową część czekałem i - niestety niesiony hajpem - nastawiłem się na coś niezwykłego. Film okazał się co najwyżej niezły i to tylko wtedy, gdy oceniamy go jako kontynuację dzieła sprzed lat. Obawiam się, że jako osobny produkt Top Gun: Maverick (2022, reż. Joseph Kosinski) oceniłbym jeszcze słabiej. Główny problem tkwi w fabule, która nie tylko wyrosła z poprzedniczki, ale skrycie (połowicznie) ją kopiuje.

Schemat pozostaje bardzo podobny i tylko ciężar niektórych wątków został poprzesuwany. Niechęć pomiędzy synem Goosea, a Maverickiem wyraźnie nawiązuje do początkowego "sporu" pomiędzy Tomem Cruise’em a jego wykładowczynią. Do tego dochodzą tak jawne nawiązanie do konfliktu z Icemanem, który tutaj dla odmiany ma dziwnie znajomo brzmiące przezwisko Hangman (Glen Powell) - że o jego wyglądzie nie wspomnę. Wszystkie ważne punkty z filmu Tony’ego Scotta musiały znaleźć się w filmie Josepha Kosinskiego. Romans – jest, misja niewykonalna – jest, pojednanie konkurentów – jest, gra na pianinie w barze – jest, przepychanka, tym razem w rugby, a nie w piłkę siatkową – jest itd. itp.

Najgorsze jednak, że to, co napisałem powyżej, nie musiałoby być wadą, gdyby twórcy zdobyli się na więcej odwagi. Bo nie schemat jest tutaj problemem (ten jest przecież udziałem większości mainstreamów), a jego temperatura. Wszystko w tym filmie jest letnie, tak skrojone, by się zanadto z niczym nie wychylać. Problemem jest, że twórcy nie próbują nawet ruszyć się o krok dalej niżeli film z 1986 roku. Jak gdyby wszystko robione było od cyrkla, bez chęci wyjścia poza ustalone normą ramy. Więcej nawet, wydaje się, że Top Gun: Maverick jest jeszcze bardziej ugrzecznioną wersją swojej poprzedniczki. Jeżeli są dowcipy, to niezbyt "pieprzne" (gdy popatrzymy na stereotypy żargonu żołnierzy), o scenie miłosnej nawet nie wspomnę, bo jej nie ma (i raczej nie można tego położyć na karb wieku bohatera, bo przecież ochoczo pokazywał swój nagi tors podczas meczu rugby).

Brakuje temu filmowi ognia, który był odczuwalny w pierwszej części. Dlatego ostatecznie nie krytykuję Top Gun: Maverick za schematyczny scenariusz, tylko bardziej za to, że jest filmem zbyt grzecznym, a przez to zwyczajnie mnie nużył. Ja bym oczekiwał (nie wierzę w to co teraz napiszę), że zgodnie ze złotą zasadą kontynuacji, wszystkiego będzie więcej, że podkręcą fabułę oraz stronę wizualną, zwielokrotniając to, co już widzieliśmy i rozwalą moje zmysły. Po to poszedłem do kina i tego nie otrzymałem.

Tak było do finałowej akcji, która to po części uratowała cały film. W pierwszym Top Gun ostatnie starcie myśliwców było rozczarowująco mało efektowne. W tym zakresie twórcy Top Gun: Maverick odrobili zadanie domowe i uraczyli widzów sceną iście spektakularną. Słowo spektakularną w żadnym razie nie oznacza, że oryginalną. Twórcy na koniec przekraczają granice i puszczają wodze fantazji. Chciałbym żeby właśnie tak wyglądał cały film: schematyczny, a przez to przewidywalny, ale dodatkowo przerysowany, przekraczający granice komfortu mainstreamowego widza. Film pokazał, że stać go na pazur, który może wszystkim się nie spodobać, ale mnie wyrwał ze wcześniejszego znużenia. Szkoda, że tak późno.

Nowy Top Gun to wyprawa w przeszłość. Jak na każdą podróż przystało, nie wszyscy wrócą z niej zadowoleni. Ja ostatecznie przyjemnie spędziłem czas, ale nie może opuścić mnie wrażenie pewnego niedosytu. Może to tęsknota za minionymi "lepszymi" czasami, a może wewnętrzny krytyk niegodzący się na tak jawną zrzynkę z poprzedniczki. Sam nie wiem, ale zachęcam do zweryfikowania tego samodzielnie.

Komentarze